Ponieważ teraz przez kilka dni mam trochę jeżdżenia samochodem w ramach pracy byla więc okazja by z zasobów CD wybrać coś "do jazdy". Koło skrzyni biegów wylądowały zatem: Kult i ostatnie "Hurra", składanka Led zeppelin "Mothership", Asian Doub Foundation oraz Sisters of Mercy. I właśnie o tej ostatniej mam ochotę parę słów napisać. Płytka ma już blisko 25 lat, a słucham jej nadal z dużą przyjemnością (szczególnie gdy można posłuchać jej głośno). I pamiętam dobrze gdy słuchałem jej pierwszy raz - w jednej z audycji nocnych niezapomnianego Beksińskiego. Najczęściej przy zgaszonym świetle, przy nikłych światełkach sprzętu, ze słuchawkami na uszach... Może dzieki tym wspomnieniom muzyka z tych audycji nadal budzi we mnie silne poztywne emocje, nadal gdy jej słucham mam ciarki na plecach.
Sisters of Marcy, a raczej głównie jego wokalista z niesamowitym głosem i lider - Andrew Eldritch to legenda muzyki lat 80-tych, ale nie tej topowej z nurtu new romantic, ale tej odrobinę niszowej, łączącej gotyckie nastroje z elektroniką. Wcześniej łącząc rock, punk, elektronikę, mocne brzmienia i melodię zespół stworzył coś ciekawego, teraz jednak Eldritch nagrywał zupełnie sam rozstając sie z resztą ekipy. Płytę więc wymyślał sam, siedząc zamknięty w domu z kotem i programując automat perkusyjny zwany żartobliwie Doktor Avalanche. Do tego syntezator, komputer i potem dookoptowani gitarzysta oraz basistka - czyli dość kameralnie, a wyszło z tego dzieło pamiętane do dziś. Głównie ze względu na warstwę dźwiękową, pompatyczną, zimną i mroczną. Ale też ze względu na przesłanie płyty, nastroje jej twórcy - Eldritchem miotało w tamtych czasach, przeczucie kataklizmu i wizja zagłady ludzkości (m.in. po wybuchu w Czernobylu do którego odwołuje się w pierwszym kawałku "Dominion/Mother Russia"). To miało swój wpływ na klimat tej płyty.
Utwory przechodzą tu płynnie jeden w drugi, nie ma wyraźnego początku i końca. Zaczynają się np. powoli, nastrojowo i nabierają tempa aż do bardzo mocnych finałów i znów się wyciszają. Cała aranżacja jest do siebie podobna (trudno by było inaczej przy tak skromnym instrumentarium), mimo tego wcale nie jest jakoś monotonnie. Wyróżnia się pod tym względem jedynie "1959" - tu pojawia się jedynie fortepian i... głos Eldritcha. Kawałki są dość długie - nawet powyżej 10 minut - nie dziwne więc nie mają szans na żadne listy przebojów. Ale naprawde są to perełki. Od duetów Andrew Eldritch - Patricia Morrison (basistka) np. w "This Corrosion", przez genialne wykorzystanie fragmentów i refrenów wzmocnionych przez chóry, aż po spokojną mroczną melodeklamację wokalisty czy nawet prawie balladowe "Torch". Ta muzyka jeszcze bardziej zyskuje gdy połączy się ja z dość industrailnymi, mrocznymi teledyskami, które tworzono do kawałków z tej płyty (kosztem koncertowania Eldritch tym razem wybrał taką formę promocji).
Płyta mroczna, duszna, melancholijna, niektórzy nawet nazywają ją depresyjną (choć aż tak nie jest), muzycznie genialna w swojej prostocie - wciągająca, zimna i gorąca jedocześnie, przebojowa i antyprzebojowa. Trudno wskazać słabe kawałki na tej płycie. Klasyka, a jeżeli ktoś nie zna, zachęcam do spróbowania.
możesz zobaczyć także: Baaba Kulka czyli zabawa z żelazną dziewicą lub Foals total life forever czyli o muzyce co siedzi z tyłu głowy
Są takie kamienie milowe, oglądasz się wstecz, a one dalej tam są, imponujące jak dawniej.
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?v=vozNQX6Ye1A&feature=related
Peace, Mansur
odjechane i dobre... dziś ludzie zachłystują sie nowościami np. Massive attack, próbują nazwać jakieś nowe nurty w muzyce gdy tak naprawdę w tej chwili czerpie sie garściami z tego co było okraszając to jedynie jakims nowym szlifem...
OdpowiedzUsuń