Strony

sobota, 16 sierpnia 2025

Filmowy wehikuł czasu - Harry Harrison, czyli trzy, dwa, jeden, akcja!

Byłem chyba jeszcze w podstawówce, gdy po raz pierwszy w Fantastyce mogłem przeczytać tą powieść i pamiętam jaką sprawiła frajdę. Gdy więc pojawiła się obok innych powieści Harrisona w serii Wehikuł czasu, długo nie czekałem z powtórną lekturę. 

I cóż, nadal pomysł bawi, choć wykonanie już nie wydaje się aż finezyjne. 

Ot trochę szoku wynikającego ze zderzenia wikingów z roku 1000 z ekipą filmową z przeszłości, ale jak to autor sobie wymyślił dość łatwo różne bariery rozwiązać alkoholem i tłumaczem, który uczył się na starych nordyckich sagach, więc powinien coś skumać. Wszelkie problem Harrison szybko omija, wszystko rozwiązując kolejnymi podróżami w czasie. Jeżeli bowiem od momentu wyruszenia do chwili powrotu niezależnie ile miesięcy minie w przeszłości, w teraźniejszości minie kilka minut, to wszystko da się zrobić. 



Szalony wydawałoby się pomysł na podróże w czasie, wynalazek w który nikt nie wierzy, okazuje się ratunkiem dla upadającego studia filmowego. Wystarczy przez kilka dni zwodzić wierzycieli i udawać głupka, a przez ten czas producent Barney Hendrickson ma dokonać cudu - nakręcić film, który rzuci świat na kolana. Kto bowiem potrafi pokazać autentyczne plenery, stroje i zwyczaje Wikingów tak naprawdę za grosze, bez użycia efektów komputerowych, sceny walki bez statystów i autentyczne łodzie bez klątw muzealników trzęsących się nad ewentualnymi uszkodzeniami. On tego dokona, a jak napotka problem, to znowu poprosi o użycie wehikułu. Brak scenariusza, czy muzyki? Ano wyśle gdzieś na odludzie na parę miesięcy odpowiedniego człowieka, choć w naszej rzeczywistości upłynie kilka minut. W każdej chwili wszystko może się posypać, ale jakimś cudownym zbiegiem okoliczności jakoś udaje się uratować tyłki najważniejszym na planie ludziom. 

Zabawne i awanturnicze. Bez filozofowania, bez technikaliów, czysta rozrywka. Wciąż się czyta, choć to już trochę ramotka. No i raczej nie spodoba się tym, dla których żarty z podbojów ludności pierwotnej to złamanie pewnego tabu. No chyba że to wszystko uznamy za satyrę na produkcję hollywoodzkie, gdzie wszystko ma być podporządkowane sukcesowi na ekranie, a problemy rozwiązuje się od ręki. Co z tego, że Rosjanie gadają po angielsku albo każdy znający trochę historię stuka się w głowę nad faktografią albo detalami - przecież to fabryka snów!

A że ekipa przy okazji tych 3 dni produkcji, może sobie spędzić w jakichś miłych okolicznościach przyrody całe miesiące, to już tylko bonus, księgowi jakoś im to potrącą od pensji, a prawnicy zadbają by nikt potem się nie procesował. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz