Strony

środa, 25 stycznia 2023

Duchy Inisherin, czyli ta wyspa to cały mój świat

Korzystając z ogłoszonych wczoraj nominacji, nadrabiam zaległość sprzed kilku dni. Martin McDonagh. Tak lubiany przeze mnie i wiele sobie prawdę mówiąc po Duchach Inisherin obiecywałem, a oczekiwanie jeszcze podkręcały recenzje. I to nie tak, że seans mnie rozczarował. To film, który się chłonie z przyjemnością, choć przecież tak niewiele się w nim dzieje. To film, który pamięta się długo po wyjściu z kina. Genialnie zagrany, nieoczywisty. Czegoś mi jednak zabrakło, żeby uznać go za tak genialny, jak wszyscy dookoła o nim opowiadają. Na pewno ma świetny klimat - społeczność niewielkiej wyspy u wybrzeży Irlandii, żyje w zupełnie innym rytmie niż świat pędzący za nie wiadomo czym. Wszyscy się znają, mają proste i niewielkie radości, są twardzi więc i problemy im nie straszne. Miska zupy, piwo w pubie wieczorem. Czego więcej trzeba?
Tak niedaleko toczy się wojna domowa, jakieś wielkie sprawy, jest praca, szanse i nadzieje. Ale ci co zostali na wyspie, raczej się tam nie spieszą. A może nawet i by chcieli, ale się boją. Jak choćby Siobhan, która opiekuje się gospodarstwem po rodzicach, bo wie że jej brat kompletnie by sam sobie z tym nie poradził.

McDonagh powraca do pary aktorów, którzy tak mnie urzekli w jego debiucie, czyli Colina Farrella i Brendana Gleesona, dokłada do nich jeszcze trzecią charakterystyczną postać (również nominowaną do Oscara za tą rolę czyli wioskowego głupka granego przez Baarry'ego Koeghana. Farrell i Gleeson grają dwóch przyjaciół, którzy z dnia na dzień stają się swoimi zaciętymi wrogami. Próby naprawienia sytuacji jedynie wciąż spiętrzają kolejne problemy i emocje. A poszło o drobiazg. Pádraic to prosty facet, który cieszy się z przyjaźni jaką ofiarował mu sporo starszy od niego Colm. Tyle że ten drugi pewnego dnia stwierdza, że szkoda mu czasu na gawędzenie o pierdołach, chciałby dobrze wykorzystać swój czas lepiej, chce zostawić po sobie jakiś ślad, w końcu jest dość uznanym muzykiem, na wyspę przybywają nawet studenci, by się od niego uczyć. Z dnia na dzień odwrócić się plecami nawet specjalnie nic nie tłumacząc? Żart? Jakiś kaprys? A może choroba, o której nie chce rozmawiać. Jego dawny kompan nie chce dać się łatwo zbyć, czym jeszcze bardziej drażni nerwy Colma. Na nic próby jednania, tłumaczenia. Jeden i drugi czują się urażeni i nie chcą ustąpić. Dokąd to zaprowadzi?
W tej niespiesznej opowieści cudowne jest nie tylko tło, czyli te wszystkie obrazki z niewielkiej społeczności, drugoplanowe postacie, lokalne zwyczaje, ale przede wszystkim emocje jakie czuje się w tych postaciach. Nawet gdy milczą albo opowiadają o głupotach, namacalnie wyczuwa się rozpacz, samotność, gorycz... Ale przecież mężczyźni nie mówią o uczuciach. Oni potrafią za to świetnie włazić butami w przestrzeń innych, ignorując potrzeby tamtych, grożąc, szantażując, wyklinając, mszcząc się, karząc... Opamiętanie zwykle przychodzi zbyt późno.
Zaskakujące jest to, że tak kameralny film, bardziej gorzki niż zabawny, tak bardzo zachwycił świat, może jednak chodzi właśnie o to, że jest tak inny. Uczy wrażliwości, choć pokazuje ludzi, którzy wydają się ją głęboko skrywać. Na plus na pewno też dialogi. Czy "głupek" może po pijaku powiedzieć o życiu, o przyjaźni, o tym co ważne celniej niż niejedna rozprawa filozoficzna? Ano owszem.
Świat o zwykłych ludziach, którzy po prostu byli dobrzy, ale nic wielkiego nie dokonali, nie pamięta. McDonagh stawia ich przed naszymi oczami i pyta w czym są lepsi od nich ci zajmujący stanowiska, urzędy, ci o których piszą podręczniki lub gazety. Czy takie proste życie oznacza, że ono jest bez wartości? Czy ktoś kto nie ma odwagi by zaczynać od nowa, by walczyć, jest gorszym człowiekiem?

Nie wiem czy film zdobędzie Oscara i w ilu kategoriach zwycięży. Na pewno jest wart zobaczenia. Nie rzucił mnie na kolana tak jak Trzy billboardy..., ale to już moja subiektywna ocena.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz