Strony

środa, 31 maja 2017

Rosencrantz i Guildenstern nie żyją, czyli wybierz się do teatru

Bakcyla teatralnego złapałem jakby na nowo w roku ubiegłym, mocno się zintensyfikowały moje wypady w różne miejsca i nawet wyjazdy na konferencje nie mogą się obyć bez tego punktu (za tydzień Teatr STU w Krakowie). Wspominając o teatrze nie mogę jednak zapomnieć o niesamowitej frajdzie jaką dają mi okazje do oglądania spektakli (głównie z Londynu) na dużym ekranie. To doświadczenie bliższe właśnie teatrowi niż kinu, a ci co ze mną byli, potwierdzają, że emocje i frajda wcale nie jest dużo mniejsza.
Rosencranc i Guildenstern niektórzy nazywają oglądaniem Hamleta "od kuchni", tyle że tym razem to nie dramat - Tom Stoppard zabawił się przyglądaniem postaciom, które w sztuce Szekspira były trochę w tle, wyciągnął je na pierwszy plan i uczynił je marionetkami w rękach ślepego losu. Pewnie ich pamiętacie - to dwa przyjaciele księcia Hamleta, którzy mieli eskortować go do Anglii, nie wiedząc, że tak naprawdę wiozą go na stracenie. Sami skończyli marnie, gdy tylko Hamlet połapał się co go czeka. Skoro znamy już postacie, to opowiedzmy jeszcze trochę o sztuce.








Retransmisja przedstawienia z teatru Old Vic trafiła pewnie na listę do pokazania na całym świecie z jednego powodu: a jest nim Daniel Radcliffe („Harry Potter”). To nazwisko przyciąga tłumy i choćby sztuka była mało ciekawa i tak sukces jest gwarantowany. A ponieważ partneruje mu Joshua McGuire („Godzina”), to widzowie i tak będą zwracać uwagę głównie na nich, a nie na sens sztuki, logiczność wydarzeń. Bohaterowie łażą więc, siedzą, filozofują, napotykają na jakichś dziwnych ludzi, ale niewiele z tego wynika. Wiedzą, że zostali wezwani, ale nie wiedzą po co, poruszają się niczym we mgle.
Cała zabawa polega bowiem na tym iż ich los z góry jest ustalony i choćby nie wiem co robili, nie mają możliwości jego zmiany. Taka jest idea tej tragikomedii i odnajdą się w niej najlepiej ci, którzy Szekspira znają na pamięć i będą bawić się odnajdywaniem tropów prowadzących do oryginału. Cała reszta niestety mam wrażenie, że będzie się nudzić. Nie brakuje tu bardziej zabawnych scen, fragmentów, które ożywiają całość, ale niestety nie jest ich dużo - większość czasu to rozmowy, które nie nie wnoszą, pokręcone i chwilami kompletnie bez sensu. Brawa na pewno należą się za wyuczenie się takiego tekstu, bo nie sądzę by improwizowali. Oni bawili się nieźle, być może publika znająca świetnie język oryginału również, niestety po przetłumaczeniu cały urok gdzieś znika, nie możemy jakoś zestawić emocji aktorów z tym tekstem polskim. No i się nudzimy. Rzadko się zdarza by więcej frajdy sprawiał mi ruch, scenografia, niż sama sztuka. A tu właśnie tak było.
Chyba najsłabsze z przedstawień firmowanych przez NTLive z tych które dotąd widziałem, ale z góry zastrzegam, że chyba spora w tym wina mojej znajomości angielskiego - takiej sobie przyznajmy.

I tym samym zamykam miesiąc maj - po raz kolejny zgodnie z planem - jedna notka dziennie. I tak już 2343 razy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz