Strony

niedziela, 11 grudnia 2016

Matka Courage i jej dzieci, czyli wojna, która miała nas przerazić

Wczoraj o spektaklu dość kameralnym, może i nie bez wad, ale jednocześnie również ciekawym i poruszającym, a dziś o czymś, co miało być podobno jednym z największych wydarzeń teatralnych sezonu, a okazało się niestety czymś kompletnie bladym i pustym. Efekciarstwo i próby odnalezienia jakichś odniesień do współczesności (łopatologicznych aż do bólu) to dla mnie zbyt mało, by bić brawa na stojąco.
Bertold Brecht pisał sztukę o tym, jak ideologie i religie dzielą ludzi, jak prowadzi to do wojen, gdzie ofiarami padają bardzo często niewinni, których te podziały mało interesują. Akcję sztuki, umiejscowioną w czasie wojny trzydziestoletniej, pewnie dałoby się przenieść gdzieś bliżej, w czasy nam współczesne - w końcu wojna na Bałkanach to wojna w takim samym stopniu etniczna, jak i religijna. Co zrobił reżyser, czyli Michał Zadara? Owszem: dał obrazki jak z byłej Jugosławii, ale jednocześnie stwierdził, że ciekawiej będzie powiedzieć, że rzecz się dzieje w Polsce, a konflikt toczy się między jakimiś wyimaginowanymi siłami Unii Europejskiej i katolickimi powstańcami, którzy postanawiają wyzwolić się spod władzy okupanta. Już samo w sobie brzmi to jak kiepski żart, ale niestety twórcy potraktowali to chyba całkiem serio, aż do przesady wykorzystując różne symbole i sytuacje (flagi, zarówno biało-czerwoną, jak i unijną, krzyżyki, itp.). Zamiast jakoś pozwolić na zadumę, przenieść temat na grunt bardziej uniwersalny, postanowili zrobić coś, co chwilami bardziej przypomina polityczny, propagandowy kabaret, w którym próbuje się ośmieszyć przeciwnika (czy muszę dodawać, która ze stron wychodzi tu na bardziej okrutną, fanatyczną i okropną?). Zadara woła: zobaczcie: wojna coraz bliżej, a oto kto za tym niebezpieczeństwem stoi.


Nie wiem jak dla innych widzów, ale mi to strasznie przeszkadzało w odbiorze całości - czułem, że obraża się moją inteligencję, poczucie smaku, wrażliwość.
I nawet nie chce mi się wiele więcej pisać. Zaprzyjaźniony z Notatnikiem Chochlik Kulturalny wrzucił już na swój profil dość rozbudowaną i szczegółową analizę, pewnie niedługo napisze dłuższą recenzję, a ja nawet na to nie mam ochoty. Szkoda mi tego nakładu sił, pomysłów scenograficznych i wizualnych (obrazy wideo, na żywo kręcone przy makiecie miasta i rzucane na ekran), które miały zachwycić widza. Szkoda Danuty Stenki, która wkłada w dramatyczną rolę matki, próbującej chronić swoje dzieci, tyle sił i emocji. Szkoda muzyki granej na żywo, piosenek, które choć i tak pocięte niemiłosiernie, mogłyby nieść ten spektakl, a są jedynie chwilami drażniącym tłem. Szkoda pracy całego wielkiego zespołu ludzi, którzy robią, co potrafią, by włożyć w swoje role trochę sensu, ale czasem stają zagubieni, nie wiedząc co ze sobą zrobić (Zamachowski). Szkoda mi również tego, że coraz częściej pod hasłem teatru aktualnego, żywego, odważnego, sprzedaje nam się tak naprawdę bełkot, w którym reżyserzy niewiele mają nowego do powiedzenia, a cała nowość polega na tym, żeby widza zaskoczyć wizualnie, może językiem (przekleństwa), nagością, czy odwołaniami do współczesności. Ach, i jeszcze im dłużej, tym lepiej (tym razem ponad 3 godziny). Żeby to jeszcze nie było tak łopatologiczne, tak położone jeżeli chodzi o pomysł jak tu.
Nie to, żebym chciał jakieś teatry omijać, ale naprawdę jeżeli ta "moda" potrwa, chyba będę do tego zmuszony. I dopóki widz nie będzie reagować, dopóki nie będzie głośno mówić wtedy gdy kiepskie, że kiepskie, dopóki nie przestanie przyklaskiwać krytykom zachwycającym się nad odwagą tych interpretacji klasycznych tekstów i przedstawień, dopóki będzie dumał nad tym, że on malutki nie potrafi tego docenić, bo reżyser wie lepiej, obawiam się, że "moda" będzie trwać.
Fotka ze stron teatru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz