Strony

czwartek, 21 lipca 2016

Wyspa Skye, czyli niby proste, ale pogłówkować trzeba

Wczorajszy miły wieczór przy planszówkach pozwolił choć na chwilę oderwać się od klawiatury i od myślenia o tym co mam jeszcze do zrobienia. I niby moich notek nie traktuję jako profesjonalne recenzje (jak takich szukacie to zapraszam np. tu), ale o wrażeniach napisać warto, nie?
Zwłaszcza gdy ma się przyjemność zagrania w grę, która właśnie zdobyła prestiżowy tytuł Kennerspiel des Jahres 2016. Co prawda drugi tytuł, w który graliśmy (o nim za jakiś czas) u Tomka i Edyty, spodobał mi się bardziej, ale zacznijmy od tego bardziej utytułowanego.

Pamiętacie Carcassonne? Na pierwszy rzut oka Wyspa Skye przypomina właśnie tamtą uroczą i prostą, kafelkową zabawę w budowanie terytoriów. Tyle, że tu każdy buduje odrębnie dla siebie i system punktowania jest dużo bardziej skomplikowany. Niby dobrze, ale mimo tego, że udało mi się wygrać już w pierwszej rozgrywce, czegoś mi brakuje w tej grze.


Dostajemy klimatyczne tabliczki ze swoimi rodami (Szkocja się kłania), ale potem jakby cały urok i odniesienia do postaci, do jakiejś historii znikają. I nawet z budowania wyspy nie ma zbyt wielkiej przyjemności, bo musisz mocno skupić się na tym co może przynieść ci punkty, a czasu masz niewiele.
Twoją uwagę wymuszają zasady punktacji, gdzie co turę premiowane jest coś innego (więc nie masz pewności czy dana strategia przyniesie korzyści). Doliczyłem się chyba 4 różnych sposobów na zdobycie punktów, ale w finale dojdą do tego jeszcze kolejne 4 albo 5. I niby są one dość proste (długość drogi, zamknięte pola itp.), jak w Carcassonne, jakoś jednak sprawiało mi trudność to, że wciąż się zmieniają. Może przy kolejnych partiach bym się do tego przyzwyczaił.

Najwięcej emocji i zabawy przynosi chyba moment pomiędzy wylosowaniem kafelków, a ich zbudowaniem, bo wcale nie musi się okazać, że będziesz miał czym budować. Każdy losuje 3 kafelki, dwa z nich zatrzymuje, ale zanim za nie zapłaci musi przejść kolejka tzw. licytacji (czy kupna), gdzie każdy z przeciwników może Twoje kafle zabrać (Ty jemu też), zostawiając ci jedynie kasę. Możesz zdobyć 3 kafle, jeden, możesz jednak mieć pecha i nie mieć czym budować. Trzeba nieźle się nagłowić nad tym czy raczej bronić swoich wylosowanych pól, czy też raczej kupić podobne (być może taniej) u kogoś. Zapłacić tak czy inaczej trzeba. Nie możemy więc też zbyt dużo zaoferować za własne kafle, bo się spłuczemy. A skąd kasa? Ano na mapie z budowanych fragmentów mamy nie tylko zamek, drogę, góry, pastwiska, wieże, czy gospodarstwa, ale również i destylarnie whisky, które dają ci dochód na początku każdej tury.


W miarę szybkie, sympatyczne, mało skomplikowane, ale jakoś nie wzbudza mojego entuzjazmu i wielkiej ciekawości, by zagrać w to od razu kolejny raz. Zastanawiam się czy frajda w dwie osoby byłaby podobna (my graliśmy we 4). Chyba poczekam na jakąś promocję i może wtedy kupię, ale póki co z kafelkowych rozgrywek Carcassonne nie ma konkurencji. Jak widać nagrody gry roku nie muszą być wyznacznikiem do tego co jest hitem.



   

2 komentarze:

  1. Obiecałam sobie, że kiedyś kupię Carcassone, bo jestem ciekawa, czy wciągnęłabym się w planszówki. Ale jak to u mnie bywa - planów wiele, a z realizacją... Cóż, bywa różnie. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. kiedyś kupowałem proste dla dzieci, ale teraz przeżywamy drugi etap fascynacji. Carcassonne proste i fajne, ale polecam też pociągi!

      Usuń