Uwielbiam takie filmy. Pokręcone, absurdalne, a jednocześnie mające w sobie jakąś sporą prawdę o życiu. I śmieszne i gorzkie zarazem. Tu nie trzeba specjalnych starań by nas rozbawić, gagów, wysiłku, nikt nie zaplanował przerw sitcomowych na to żeby wybrzmiał rechot. Tu mamy samo życie - gdy wszystko wydaje się walić ci na głowę, przychodzi taki moment, że przestajesz się przejmować tym co pomyślą inni, że wezmą cię za wariata.
Świetnie zarysowane postacie, trochę konfrontacji, które zachwieją ich sposobem patrzenia na świat, banalne wydawało by się rozwiązanie by wysłać bohaterów w jakąś podróż i oto mamy film, który zapamiętuje się na długo.
Franka, świeżo po próbie samobójczej (bo rzucił go kochanek), trafia pod opiekę swej siostry Sheryl i jej rodziny. Hooverowie to dość niezwykła rodzinka, a jednocześnie gdy przyjrzymy się każdej z postaci, to ich cechy i zachowania dobrze oddają różne nasze współczesne fobie, problemy, pomysły na życie. Mamy dziadka, gadułę i erotomana, zawsze gotowego by wygłaszać jakieś porady (wyjątkowo celne), jego wnuczkę Olive - wyjątkowo pogodną i rezolutną dziewczynkę, której marzeniem jest być uznaną za piękną i zdobycie tytułu Małej Miss Słoneczko w konkursie krajowym. Rodzice: Richard, powiedzmy delikatnie, że jako "głowa rodziny" jest mało skuteczny, żyje z tzw. doradztwa zawodowego, ale sam jakoś nie bardzo potrafi przekuć swe zasady na prawdziwy sukces, na pieniądze. Wydaje się, że dużo więcej rozsądku i realizmu ma Sheryl, próbująca pogodzić rolę matki, żony, żywiciela, jednocześnie nie niszcząc samodzielności innych członków rodziny, podtrzymując rwące się między nimi więzi. Niełatwe zadanie, zwłaszcza gdy ma się jeszcze jedno dziecko - zbuntowanego syna, zafascynowanego filozofią Nietzschego i porozumiewającego się ze światem jedynie za pomocą pisanych karteczek. Taką oto rodzinkę twórcy wysyłają w podróż przez Stany zdezelowanym minibusem. Ekscentrycy? Może troszkę, ale przecież każdy ma jakieś swoje dziwactwa i tak naprawdę są do nas bardziej podobni, niż bohaterowie filmów rodem z Hollywood.
Jonathan Dayton i Valerie Faris stworzyli film cholernie ciepły, optymistyczny. Owszem, również zabawny, ale raczej nie w rechotliwy, głupawy sposób. To nie z ich dramatów, konfliktów się śmiejemy, ale to raczej pełen akceptacji uśmiech, gdy widzimy, że mimo wszystko dalej ruszają w drogę, przezwyciężają kłopoty.
W sumie można to nazwać dziwnym kinem drogi, ale na szczęście nie dostaniemy cukierkowych, słodkawych obietnic, że wszystko się udaje i wszystkie marzenia się spełniają. Bo nie o sukces i marzenia tu chodzi najbardziej. A przynajmniej nie o takie, jak się wszystkim na początku wydawało.
Wszyscy mówią, że musisz osiągnąć sukces, dążyć do niego. A jak się nie uda? Pieprzyć to, stworzysz sobie inny, nowy cel. Tylko życie się liczy i nie warto zatruwać go zamartwianiem się...
To przykład jak kino niezależne, dość kameralne, może na głowę pobić wszystkie wysokobudżetowe produkcje, zarówno pomysłem, scenariuszem jak i realizacją (łącznie z obsadą).
Mi również podobał się ten film, dlatego lubię czasem sięgnąć po amerykańskie kino niezależne :)
OdpowiedzUsuńOglądałam ten film już dawno temu, ale nadal pamiętam, że podobał mi się. Również lubię takie historie. :)
OdpowiedzUsuńCoś cudownego... : )
OdpowiedzUsuń