Strony

czwartek, 21 listopada 2013

Elena, czyli traktat o egoizmie

Muszę przyspieszyć z notkami, bo szykuje mi się trochę bardziej intensywny tydzień (szkoda, że ominie mnie trochę wydarzeń kulturalnych), wyjazd, a tu szkiców notek zrobiło się tyle, że niektóre rzeczy ulatują już z głowy. W każdym razie plan na najbliższe dni: skończyć wreszcie "Łaskawe", zdobyć jakieś bilety na grudzień (koncert, teatr), jutro nocny maraton filmowy z córką i jej koleżankami (a i sam obejrzę kolejną część Igrzysk śmierci z przyjemnością, no i jakiś audiobook na drogę do Krynicy. Ostatnio częściej słucham powieści niż płyt z muzyką.
Na jutro w planach notka książkowa (tylko zastanawiam się co z 3 przeczytanych ostatnio wybrać), a na dziś film. Andriej Zwiagincew już po pierwszym obrazie został okrzyknięty geniuszem i następcą Tarkowskiego. Ja dotąd pisałem u siebie jedynie o Wygnaniu, przy którym miałem mieszanie uczucia. I od razu muszę powiedzieć, że Elena zrobiła na mnie większe wrażenie, chyba na dłużej ją zapamiętam. O ile w poprzednim filmie urzekała forma, to tu raczej treść mnie rozwaliła.


Gdyby spróbować streścić fabułę w kilku zdaniach mielibyśmy dość prostą historię. Oto Elena, 60-letnia kobieta, która miała trochę szczęścia w życiu - jako pielęgniarka poznała w szpitalu starszego, bogatego mężczyznę i tak się wokół niego zakręciła, że została jego kolejną żoną. Opływa w luksusy, choć cały czas jest trochę "na cenzurowanym", to raczej rola opiekunki i służącej, która ze wszystkiego musi się rozliczać, niż żony, która ma nieograniczone możliwości. Ten układ jest jednak dla niej wygodny, życie wygląda jak rytuał prostych czynności, a dzięki zarabianym pieniądzom może pomagać swojemu synowi. I tu rzut oka na jego rodzinę. Facet nie ma pracy, siedzi sobie przed telewizorem i popija piwo, syn kończy szkołę, ale ponieważ się słabo uczy grozi mu powołanie do wojska (o ile Elena nie wyprosi kolejnej pożyczki na załatwienie studiów), żona jakoś próbuje trzymać dom w ryzach (mają jeszcze maleńkie dziecko), ale bez pomocy teściowej pewnie już dawno by przymierali głodem.
Świat bogatych, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki i jak twierdzi mąż Eleny - zapracowane ciężką pracą i świat prostych ludzi, którzy żyją z dnia na dzień i "czekają na cud" (czyli są szczęśliwi jak mają piwo w lodówce). I kobieta, która trochę żyje pomiędzy tymi światami. 
Po raz kolejny mamy u tego reżysera trudne dylematy moralne, decyzje, która mogą wpływać na innych. Ale tym razem to raczej kino bardziej społeczne, psychologiczne niż to co widzieliśmy w jego obrazach wcześniej. Nie ma już tak dużo symboliki, tajemnicy, piękno przyrody zastępują chłodne zdjęcia Moskwy. Jest surowo, bardziej kameralnie. Ale chyba nawet bardziej poruszająco. 
Szczęście? Uczucia? Miłość? Czy to wszystko można sprowadzić do cynicznego kontraktu i wygody?
Ludzie niczym wilki w scenerii miasta. Bo przetrwanie i walka o bliskich to działanie instynktowne, nawet czasem wbrew rozsądkowi i intuicji. Zarówno syn Eleny, jak i jej pasierbica, która ma raczej chłodny stosunek do ojca, postrzegają starsze pokolenie jedynie jako szansę na zapewnienie im lepszego, przyjemnego życia.
Ciekawy seans. Po raz kolejny okazuje się, że nie trzeba zbyt wielu słów, żeby stworzyć coś wartościowego. A zarówno zdjęcia jak i muzyka Philipa Glassa dopełniają całości. 
Lubię takie obrazy, gdy widz musi sam trochę pokombinować, gdy jest zostawiony z różnymi pytaniami w głowie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz