Któż mieszkając w mieście nie marzy czasem o tym by uciec gdzieś w głuszę. Szukamy jej wyjeżdżając na urlop, męczy nas zabieganie i rytm miasta. Ale nie każdy też ma odwagę by zdecydować się jednak na taki krok, by zostawić wszystko i zaryzykować. Bo zwykle taka decyzja to nie tylko realizacja marzenia i pyk! jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki już jest. To również ciężka praca, aby to nowe gniazdko uwić, wyposażyć, przestawić się na inny rytm życia, wtopić się w lokalną społeczność i o czym nie wolno zapominać: znaleźć nowy sposób na to by ten dom i swoje w nim życie utrzymać na jakimś poziomie...
Książka "Miastowi. Slow food i aronia losu" to 21 historii właśnie takich marzycieli, którzy porzucili rzeczywistość miejską jaką znali, w jakiej się wychowali, żyli. Goniąc za marzeniami, szukając jakiegoś pomysłu na siebie odnaleźli go na wsi - jedni na Mazurach, inni w Bieszczadach, ale okazuje się, że i blisko Warszawy można znaleźć swoje małe szczęście i oddech.
Całość to wywiady, lub też spisane wspomnienia ludzi nieprzeciętnych, ludzi z pasją, którzy nie potrafili pogodzić się z szarością i monotonią harówki dla jakichś korporacji. Okazuje się, że na wsi też można pracować, zarabiać i żyć - większość z bohaterów znalazła jakiś pomysł na siebie, ale i na to by na tym zarabiać. Lepią z gliny, prowadzą gospodarstwa agroturystyczne, gospody, uprawiają na swoich ziemiach np. aronię albo winorośle, pieką chleby, prowadzą stajnie, fotografują, realizują różnego rodzaju warsztaty twórcze itd. I co najważniejsze są szczęśliwi, bo żyją nie tylko wolniej, ale w pięknym otoczeniu, które sprawia, że ludzie są jakoś bliżej siebie, bardziej na siebie otwarci. To również opowieści o miłości - o tym jak bohaterowie tej książki szukali siebie nawzajem, jak potem wspierali się w trudach i znojach np. budowy domu, życia w prowizorce i jak teraz mogą cieszyć się harmonią i poczuciem wykorzystanej szansy.
Piękne te opowieści.
I fakt, że wiele z tych osób miało czym ryzykować zarabiając wcześniej spore pieniądze wcale mi nie przeszkadza w tym by ich podziwiać. To nie tylko kaprys bogatych ludzie, ale mam wrażenie, że stoi za tym coś więcej - nawet jeżeli to nie chałupa na wsi, ale pałac i kilkaset hektarów ziemi. Piękne jest też to, że nie tylko sami czerpią radość i ewentualne korzyści z rozkręconych nowych "biznesów" sami, ale starają się angażować ludzi wokół siebie, społeczność lokalną, integrować ją i często uczyć tych ludzi nowego spojrzenia na pracę i możliwość zarabiania (np. bez kogoś kto by pisał projekty i wygrywał dotacje np. na warsztaty lepienia z gliny, czy pieczenia chleba dla młodzieży, pokazywanie dzieciakom ciekawych lekcji byłoby niemożliwe).
Wszyscy bohaterowie przekonują nas, że bliżej natury żyje się lepiej - nie tylko wolniej, ale i jakoś pełniej, bardziej świadomie. A my jesteśmy skłonni się z tym zgodzić, nawet jeżeli z tyłu głowy mamy myśl, że autorka zebrała same historie z happy endem, a w życiu różnie bywa.
To książka nie tylko o życiu na wsi i jego kolorycie, ale przede wszystkim o ludziach, którzy to odkrywali - o zmianie jak w nich zachodziła, o marzeniach, porażkach i o tym jak sobie z nimi radzić.
Krótkie rozdziały, dodatkowo okraszone wieloma zdjęciami z archiwum bohaterów (szkoda, że nie kolorowe!) - naprawdę czyta się i szybko i bardzo przyjemnie! Chyba lepiej czytało mi się rozdziały w formie reportażu, wywiady trąciły mi troszkę sztucznością, ale może to tylko moje subiektywne odczucie.
Najbardziej urzekły mnie dwie historie: o wiejskim dworku, w którym bohaterka by uczcić pamięć swej babci urządza muzeum Lwowa i ziem wschodnich, oraz o Kaczym Bagnie - miejscu, które zrodziło się z doświadczenia Szkoły pod żaglami, a służy tym, dla których rejs jest jedynie marzeniem odległym jak milion w totka.
Kto poczuł się zainteresowany, a ma blisko do Warszawy zapraszam 26 listopada na spotkanie autorskie z p. Anną Kamińską - DKK do którego należę będzie wtedy świętował też pierwszą rocznicę istnienia. Chętnym podeślę adres szczegóły - proszę o kontakt: przynadziei@wp.pl
A kto poczuł się zainteresowany, a do Warszawy ma daleko zawsze może zajrzeć na bloga autorki: www.annakaminska.pl
Mmmmm ciekawa książka i chętnie bym ją przeczytała, ale jak zobaczyłam cenę to się przeraziłam :(
OdpowiedzUsuńSzkoda, bo jestem wielką fanką wsi - choć sama nie zdecydowałabym się na taki krok - zbyt duże zmiany.
W głowie mam ciągle wyidealizowany obraz Rudnik (koło Wielunia). To wieś mojego dzieciństwa tam wszystko było piękniejsze, lepsze. Tam nawet szczekanie psów nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie - było nieodłącznym jej elementem.
Aż chce mi się płakać na każde wspomnienie wakacji tam spędzanych. Życzliwi ludzie, zawsze chętni do pomocy, poczucie bezpieczeństwa, troska. Tam można było wyjść rano i wrócić dopiero na kolację, bo cały czas były jakieś atrakcje. Jak bawiliśmy się w chowanego - to wszyscy! Z jednej ulicy dzieci od 5 do 18 lat. Zabawa była przednia :) Ulubione miejsce było za budynkiem gminy :) Jednak czasem bawiliśmy się też na terenie kilku podwórek (nasze pola były połączone, bez wytyczonych granic zbędnym ogrodzeniem). Chowaliśmy się na drzewach, w szopach, komórkach, gankach, piwnicach, za studnią... och to były czasy!
W sierpniu mieliśmy też "rytuał" witania pielgrzymów, którzy szli do Częstochowy. Często czekaliśmy nawet kilka godzin - na trawniku lub na płocie, a gdy pielgrzymi przechodzili obok machaliśmy i wykrzykiwaliśmy pozdrowienia :)
W Rudnikach wszystko było najwspanialsze - każdy dom, każde drzewo, każdy sklep, ulice, strumyk, staw Pana P., wywozy piasku, pobliskie lasy. Tam nawet słońce świeciło inaczej, deszcz był przyjemny, burze magiczne, zimy (ferie) białe, święta magiczne.
Kilka lat temu na wszystkich ulicach położono asfalt, kolejne gospodarstwa przekształcały się, było coraz mniej zwierząt, zostało już tylko rolnictwo i ostatnie krowy u Pani T., ale niestety po jej śmierci krów pędzonych na łąki już nie widziałam. Ucichło poranne pianie kogutów, szczekanie psów jakby mniejsze. Dwa lata temu wycięli wszystkie lipy na głównej ulicy, by położyć chodnik, a dwa tygodnie temu wycięli najpiękniejszą w świecie wierzbę płaczącą.
Moje Rudniki nie są już moimi Rudnikami :(
Szkoda...
Tak się cieszyłam, że jedna z nas (sióstr) znalazła tam męża i osiądzie tam na stałe... jednak to już nie to samo.
Rudniki nieodmiennie kojarzyły mi się również z moimi ukochanymi babciami, które były najcudowniejsze na świecie. Babcia Janina odeszła już 9 lat temu, a Halinka 1,5 roku temu...
ehhhhhhh zalałam łzami klawiaturę i nie mogę pisać więcej...
wiesz wcale się nie dziwię Twoim emocjom, pewnie sporo osób z naszego pokolenia doświadczało beztroski, prostoty i piękna życia na wsi u bliskich (nie tylko na wakacjach)...
UsuńPięknie o tym piszesz. A może warto siegnąć po pióro lub klawiaturę by właśnie próbować uchwycić te wspomnienia, obrazy, ludzi by nie odeszły zupełnie w niebyt?
Próbowałam, napisałam tylko jeden rozdział.
UsuńDla mnie jest on ważny, ale wydaje mi się, że nikogo nie zainteresuje.
Poza tym stylistyka mojego pisania pozostawia wiele do życzenia... Pomijając formę to nie potrafię trzymać się jednego czasu (w teraźniejszości albo przeszłości), piszę raz w pierwszej osobie, raz w trzeciej, w ogóle to nie ma ładu i składu, bo ja mam za dużo do powiedzenia na raz - nie potrafię tego rozdzielić np. pisząc o pomidorach i ich zapachu przechodzę do "rytualnego" jedzenia sałatki z pomidora na zielonej ławce wraz z moją kuzynką Kasią. Gdy tylko o tym pomyślę zaraz mam w głowie nasze przedstawienia teatralne, przyjęcia dla sąsiadów, ale także wielogodzinne! zabawy na dwóch krzesłach przy piecu w czasie ferii ( poza tym gdyby teraz dzieci miały się bawić na dwóch krzesłach to by kazały mi się popukać w czoło..).
A wracając do książki to marzy mi się ona od kilku lat, byłaby swojego rodzaju hołdem dla moich ukochanych babć. Obie mieszkały w jednej wsi - u jednej mieszkałam w każde wakacje w dzieciństwie. U drugiej w okresie nastu lat.
Książka jak najbardziej dla mnie. I żałuję, że nie mogę na takim spotkaniu być.)
OdpowiedzUsuńZainteresowałeś bardzo. Lubię takie historie. Będę się rozglądała za "Miastowymi":)
OdpowiedzUsuń