Ciężko pisze się o takich książkach, bo trudno ubrać w słowa wszystkie myśli i emocje jakie się uruchamiają w trakcie lektury i po niej. To na pewno nie jest lekka literatura. Wymaga skupienia, wejścia w tą narrację, gdzie początkowo wydawałoby się że niewiele w tych wspomnieniach odnajdujemy czegoś ważnego.
Starzejący się, samotny mężczyzna, były policjant, miał nadzieję że znalazł już swoją spokojną przystań, że nie będzie musiał wracać do przeszłości. Ta jednak nie tylko nie pozwala mu o sobie zapomnieć, ale i dopada go w wymiarze fizycznym - oto policja odgrzebała pewną sprawę i prosi go, by pomógł im w jej rozwikłaniu. Demony powracają i mocno go chwytają w swoje ramiona.
I bynajmniej nie chodzi jedynie o strach, że coś mu się zarzuci.
Pisząc o sprawach trudnych, bolesnych, no bo jak można inaczej nazwać krzywdzenie dzieci, Barry nie epatuje sensacyjnością. Oskarżenie, wściekłość albo chęć reakcji przychodzą same. Temat sierocińców prowadzonych w Irlandii głównie przez kościół katolicki nie jest nowy, to nie znaczy jednak że przechodzi się nad tym do porządku dziennego.
Nie ma tu jakiejś wyraźnej historii od punktu A do B, trzeba się przebijać przez różne refleksje, wspomnienia, niepokoje głównego bohatera. Wydaje się, że stracił on wszelką radość życia, teraz już jedynie trwa siłą rozpędu, rozpamiętując to co utracił. Znalazł sobie schronienie na wybrzeżu i godzinami wsłuchuje się w szum fal, spędza całe dnie bez większej aktywności. To takie egzystowanie, gdy jeszcze masz co dobrego wspominać, ale nie masz już nadziei na nic dobrego czy radosnego. A pewnych rzeczy nawet lepiej nie wspominać, więc można błogosławić pojawiające się luki w pamięci.
Starość, poczucie utraty, powoli zbliżająca się demencja, nostalgia. Spytacie co w tym może być pięknego i zachwycającego. A jednak jest.
Poruszające.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz