Trzecia książka Wyndhama czytana w krótkim okresie czasu i choć chyba podobała mi się najmniej ze wszystkich, i tak się zastanawiam czemu ten autor nie jest u nas bardziej popularny, czemu go tak zapomniano.
Zdaje się, że na podstawie Kukułczych jaj nie tak dawno powstał serial, może kiedyś go dorwę i sprawdzę czy z takiej ramotki udało się zrobić coś trzymającego w napięciu. Wyndham na pewno ma dobre pomysły, ale gdyby to było pisane dziś, na pewno ktoś by trochę podkręcił temperaturę wydarzeń, co zrobiło by dobrze tym tekstom. Pisane w latach 50 wciąż mają w sobie trochę tej dziwnej brytyjskiej sztywności, akcja toczy się powoli i choć jest ciekawie, nie brakuje dramatycznych wydarzeń, to wszystko jest podane w taki dziwnie chłodny sposób. Ma to swoisty urok, ale też trzeba przyznać że odbiega od naszych przyzwyczajeń, gdzie to wszystko jest przecież podkręcone.
Wyndhama interesuje wspólnota, to jak reaguje na różne zagrożenia, jego bohaterowie szukają sposobu na rozwiązanie problemów, trzymanie gardy wobec ciosów jakie zadaje im los. Jeżeli pozwolimy sobie na poświęcenie jednostek, nie przejmując się ich losem, wkrótce możemy zostać sami - razem możemy być jednak silniejsi. To szczególnie istotne nie tylko w sytuacji katastrofy naturalnej, ale i ataku z zewnątrz jak w tym przypadku.
Ów atak nastąpił w tak dziwny i zaskakujący sposób, że ludzie kompletnie nie byli na niego przygotowani. Oto bowiem niewielka miejscowość Midwich została "uśpiona". Przez kilkadziesiąt godzin każdy kto próbował przekroczyć granice miasta, po prostu zasypiał. Zjawisko zniknęło w sposób równie tajemniczy jak i się pojawiło, pozostały jednak po nim konsekwencje. Otóż wszystkie kobiety przebywające wtedy w miasteczku zaszły w ciążę. Wyobraźcie sobie ten dramat, te napięcia. Panny, mężatki, wdowy... Każda niezależnie od tego jak by się wcześniej prowadziła teraz musi okazać się gotowa na dziecko. A gdy te się rodzą, nikt już nie ma żadnych złudzeń, że dzieci nie są podobne do zwykłych ludzi. Nie tylko są podobne do siebie, dużo szybciej się rozwijają, uczą, ale w dziwny sposób potrafią też wpływać na innych, czego ludzie zaczynają się bać.
Ucieczka okazuje się mało możliwa, rząd wydaje się niewiele robić w ich sytuacji, społeczność więc szuka rozwiązań na własną rękę, nie unikając błędów.
Złotookie dzieci budzą fascynację, ale i grozę, bo wydaje się, że nie ma sposobu na pozbycie się tego "problemu", a pozostawienie im możliwości dalszego rozwoju, według niektórych skończyło by się przejęciem przez nie planety i to w szybkim czasie. Nasz gatunek okazał się słabszy i kompletnie nieprzygotowany.
To studium z pogranicza etyki, moralności, próba pokazania różnych postaw i strategii wobec zagrożenia, które wcześniej nosiły w sobie jako płody ich siostry, sąsiadki, przyjaciółki, żony... Czy można tak łatwo "dzieci" się pozbyć, mimo całej świadomości, że ludzie potraktowani zostali przedmiotowo jedynie jako inkubatory? A może rację mają ci, którzy mówią o tym iż nasz gatunek niejeden raz już dokonał takiej eksterminacji słabszych od siebie i teraz również trzeba okazać stanowczość, nawet jeżeli mamy jakieś opory moralne?
Może i nie porywa akcją, ale na swój sposób ciekawe i niepokojące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz