Strony

poniedziałek, 4 stycznia 2021

Kroniki portowe - Annie Proulx, czyli zacząć od nowa

W ubiegłym roku zafundowałem sobie maraton czytelniczy z Annie Proulx, ale przeceniłem chyba swoje możliwości - to nie są lektury łatwe i przyjemne, przez które przelatuje się błyskawicznie. Może właśnie taki ich urok? Przyroda, która staje się równie ważnym bohaterem jak postacie, które w niej się szarpią, ich lęki, tęsknoty i marzenia, czasem ważniejsze niż ich działania... I zdania, przy których czasem masz ochotę się zatrzymać, tak ich połączenia są niebanalne. Ona po prostu nie tworzy historii od do, z wyraźnie zarysowaną akcją, ale każe nam się przyglądać detalom, poczuć jakąś atmosferę i w nią właśnie wejść, a nie szukać początku, końca, intrygi...
W "Drwalach" utknąłem na dłużej, okazuje się, że serial daje co najwyżej 1/10 tego co jest w powieści, nawet jeżeli chodzi o chronologię wydarzeń (no chyba, że będą kolejne sezony). Ale za to "Kroniki portowe" już połknięte. I mam ochotę powtórzyć sobie film, który wspominam bardzo miło (pisałem o nim tu).

Może dobrze, że nie pamiętałem go idealnie i nie skupiałem się na porównywaniu detali (np. czemu zabrano jedno dziecko bohaterowi), za to niektóre sceny i tak przypominały się jak żywe (budzenie się trupa :)).


W filmie większą uwagę na pewno zwracamy na wątek uczuciowy, w książce trudno wskazać, która z historii czy postaci obudzi największe emocje. Niektóre są trochę mgliście zarysowane, inne znów fascynują surowością warunków życia i twardością tych ludzi, którzy zamieszkują mroźne wybrzeża Nowej Fundlandii. Krainę, w której niewiele jest pracy, skąd ludzie uciekają, a potem mimo wszystko potwornie tęsknią. Może dlatego, że tam gdzie żyje się trudniej, ludzie są bliżej siebie, mniej samotni? Nawet obgadując się wzajemnie, docinając sobie, wściekając się, nigdy nie odwracając się z obojętnością. I to jest tu fascynujące. Ich obsesja na punkcie morza, warunków pogodowych, detali budowy łodzi i statków, może i drażni, podobnie jak niespieszna akcja, ale warto powoli poddać się rytmowi tych historii, dostrzec to co czasem niewyartykułowane. Bo niby skąd ta zmiana jaka zachodzi w bohaterze, który dotąd nie potrafił stanąć twarzą w twarz z przeciwnościami, wciąż dawał się nieść falom życia i zachciankom ukochanej? Po jej śmierci zamiast odetchnąć, on jeszcze bardziej się załamał, ale paradoksalnie zabranie go ze strefy komfortu nagle dodało mu pewności siebie i mocy. To nie jest ziemia obiecana. Ale to jest ziemia, gdzie znalazł na chwilę swoje miejsce. A może i zapuści korzenie na dłużej.   

Smakowite :) Choć surowe i chwilami niełatwo brnąć przez kolejne strony - podobnie jak w przyrodzie, ludziach stamtąd, tak i w samych opisach i dialogach czuć podobną szorstkość i brak wygładzenia.
A teksty z "Ględźby codziennej", czyli gazety gdzie Quoyle podejmuje pracę są świetnym uzupełnieniem tego czego jesteśmy sami świadkami. W filmie mogło ich trochę brakować.

4 komentarze:

  1. A to jeden z tych przypadków nielicznych, gdy film podobał mi się dużo bardziej niż książka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bo nie męczą w filmie te rozważania na temat konstrukcji łodzi :)
      Na pewno ekranizacja "lepiej wchodzi", więcej w niej też humoru, ale i książka ma w sobie to coś.

      Usuń
  2. Jak podszedł ci klimat Nowej Fundlandii, to sięgnij po Michaela Crummeya i Alistaira MacLeoda - obu wydaje Wiatr od Morza. Proulx patrzy na tą krainę okiem przyjezdnej, oni obaj są głęboko w nią wrośnięci. Crummeya można zacząć od "Rzeki złodziei", "Dostatku" albo "Sweetlanda", natomiast MacLeod napisał co prawda tylko 17 opowiadań (oba ich zbiory wyszły już po polsku) i jedną powieść, ale to twórczość, w której przemyślane jest każde zdanie.

    OdpowiedzUsuń