Strony

sobota, 7 listopada 2020

Stramer - Mikołaj Łoziński, czyli świat, którego już nie ma

Lektura na wczorajszy DKK i niestety spotkanie online, czyli spory niedosyt. Cóż, widać to właśnie nas czeka przez najbliższe tygodnie.
A lektura ciekawa, choć przyznam, że mnie nie powaliła na kolana.
Wielogłosowość tej opowieści nie przeszkadzałaby mi tak bardzo, gdyby dało się mocniej to wszystko powiązać w jedną historię, zaprzyjaźnić się z kimś z bohaterów. Oczywiście można powiedzieć: głównym bohaterem jest rodzina, poprzez te okruchy przeżywane przez każdego z jej członków. Poznajmy więc Stramerów. Rodzina jakich pewnie wiele w większych i mniejszych miasteczkach w dwudziestoleciu międzywojennym. Ani bardzo religijna, ani biedna, ani bogata, bo choć wspierana przez rodzinę, która jest w Stanach, nie zawsze te pieniądze dawało się sensownie zainwestować. Gdyby to był normalny kraj, który każdego traktuje równo i daje taką samą szansę. Tyle że to Polska. Kraj, w którym nie wszyscy jego obywatele byli postrzegani jako "swoi", a przynajmniej nie przez wszystkich.
To chyba u Łozińskiego jest najciekawsze. Jego saga (no nazwijmy ją tak, choć do tylko dwie dekady) opowiada o tym co przed... Holocaust i wszystko to co spotkało Żydów w trakcie wojny to koszmar, który był opisywany wielokrotnie. Tu jednak dotykamy tego co działo się wcześniej, jak atmosfera się zagęszczała, co spotykało ich w różnych dziedzinach życia (choćby w szkole). Dziś niewiele śladów zostało po ich obecności, niewielu też świadków i pamięci. Zostały groby, a częściej nawet ich nie ma. A w tej książce jest właśnie to coś innego - zwykłe życie.

 
Czyli kłótnie rodzinne, wyfruwanie kolejnych dzieci z domu, duma jeżeli coś im się udawało i rozpacz jeżeli popadały w kłopoty. Są interesiki i marzenia o tym, że rodzina będzie żyć we wspaniałym domu i jest realność, czyli życie w ośmioro w jednym pokoiku z kuchnią. Są nastoletnie psoty i miłości. Jest fascynacja komunizmem, który przyciąga hasłami sprawiedliwości i równości, ale i próby wpasowania się w normalne życie, asymilacji na takich warunkach jakie wyznaczło państwo (np. niektóre kierunki studiów zamknięte). Czy Tarnów opisywany w "Stramerze" był inny w swej atmosferze od wielu mniejszych i większych miasteczek Rzeczpospolitej - raczej nie.
Postać ojca, czyli Nathana pozwala wnieść tu trochę humoru - jego wysokie mniemanie o sobie, mrzonki o sukcesach i oderwanie od realności, w ciekawy sposób zestawione jest z cichą racjonalnością jego żony Rywki. To ona spaja tą rodzinę, w niej jest wszystko to co ich łączy, sprawie że tęsknią. Do tego czterech synów i dwie córki, każde trochę inne, szukajace dla siebie miejsca na świecie, miłości i akceptacji. Zwykłe życie, w którym zderzają się z mniejszymi lub większymi nieprzyjemnościami... Bo są inni. Łoziński nie pisze o wielkiej tragedii jaka rozpoczęła się we wrześniu 1939 roku, nadal woli opowiadać poprzez drobiazgi mniejszego formatu, ale dla tych, którzy ich doświadczają, nie mniej bolesnych. Obojętnie czy to Związek Radziecki, czy Polska, w której dla Żydów robi się coraz bardziej ciasno, polityka, plany i strategie dzieją się gdzieś tam daleko, a tu jest zwykły człowiek, którego czasem po prostu rykoszetem trafi ślina, kula lub którego wyrzucą z domu. Ci którzy to robią chyba lepiej rozumieją wiatr historii, korzystają z okazji. A zwykłemu człowiekowi zostaje coraz mniejsza nadzieja i zwykły, ludzki strach. Bo na jego oczach zmienia się nie tylko to co w najbliższym sąsiedztwie, ale zmienia się cały świat i jego zasady funkcjonowania.
"Stramer" to portret jeden rodziny, jednak w niej widzimy setki i tysiące podobnych im. I cały ich świat, w którym żyli, który tworzyli. I to właśnie jest zaletą tej książki. Nawet jeżeli nie wciąga tak, jak tego bym oczekiwał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz