Strony

wtorek, 3 listopada 2020

Saint Maud i Come play, czyli nocka zarwana



Nocny maraton filmowy w Halloween to spora dawka emocji dla fanów horrorów, ale jakoś w ostatnich latach z wyborem tego co jest pokazywane mam wrażenie wychodzi tak sobie. Ja wiem, że poszukiwane są tytuły nowe i mniej znane, no i organizatorzy próbują pokazać rzeczy różnorodne w stylu, jak pokazują inne projekty (choćby Fest Makabra) można to zrobić bez wtopy. A może moje marudzenie na to co zobaczyliśmy wynika ze zmęczenie i złego ustawienia kolejności?
Ale po kolei.

Zaczęliśmy seans "Come play", który choć dość schematyczny, dał się oglądać i trochę dostarczył emocji. Dziecko w centrum fabuły horroru zawsze sprawia, że jakoś inaczej się film ogląda - mam wrażenie, że twórcy wtedy nie przekraczają pewnej granicy makabry i wychodzi z tego dość klasyczne straszenie z ciekawymi efektami. I tu się to sprawdza w 100%

 


Autystyczny chłopiec, dla którego sposobem porozumienia się ze światem jest apka na telefonie, który uwielbia urządzenia elektroniczne, zostaje "zaproszony" przez towarzysza z zaświatów do tego, by się z nim zaprzyjaźnić. Jest motyw - skoro jesteś inny, nie akceptowany, to lepiej ci będzie po drugiej stronie, bo ja cię akceptuję. Przyjacielem jest oczywiście demon, ale nie martwcie się, nie będzie motywu z duszkiem, który pokocha ludzi. Motyw kontaktowania się przez ekran niby nie nowy, został wykorzystany całkiem zgrabnie, parę razy można było podskoczyć na fotelu, gdy potwór atakował kolejne osoby, które chciały chłopca zatrzymać i choć sam finał mnie rozczarował, to tytuł na początek był dobrym wyborem. Larry, czyli ten z drugiej strony zrobiony całkiem efektownie, więc rozczarowania nie ma.
Kategoria: horror familijny.
Nie za ostro i niby z morałem.


O drugim tytule nie mogę powiedzieć tyle samo ciepłych słów. Najpierw zacytujmy organizatorów:
To dzieło idealne dla koneserów kina grozy z najwyższej półki... Szykujcie się na sporo psychologicznej mózgotrzepki.

No, z tym drugim zdaniem, to mogę się nawet zgodzić. Oglądając horrory, niejeden raz miałem w głowie: to jest chore, ale najczęściej jest to jakoś ujęte w ramach gatunku i przymyka się na to oczy. "Saint Maud" bliżej jednak do jakiegoś popieprzonego dramatu psychologicznego niż horroru. Zlitujcie się - czy każdy obraz o obsesji, o chorobie psychicznej, w którym dokonuje się morderstwo, będziecie nazywać horrorem? To raczej koszmar dla odporności widza i to nie tyle pod względem natężenia strachu, makabry, co najzwyczajniejszej nudy i myśli: "co ona odpierdala?" oraz "ile jeszcze?". Twórcy chyba mieli ambicje, by ich bohaterka wywoływała podobne dreszcze jak w "Misery", ale wyszło im nędznie. Maud ma w sobie jakieś tajemnice, ale i tak ich nie poznamy, ma obsesję religijną, przeżywa orgazmy wywołane wyobrażeniem sobie rozmowy z Jezusem, a to co łączy ją z tamtą bohaterką to jedynie zawód pielęgniarki. Kobieta pracuje przy opiece nad osobami chorymi, ale w warunkach domowych i jedna z pacjentek staje się obiektem jej bardzo intensywnej uwagi. Obserwując jednak jej kolejne dowody na oderwanie się od rzeczywistości, widz niestety nie odczuwa żadnego strachu, ten obraz raczej męczy niż wciąga w jakąś intrygę. Tu już nie chodzi o to, że twórcy nabijają się z wiary, ale przy tym zwyczajnie przynudzają. Może gdyby ten film pokazał mi Gutek Film jako dzieło psychologiczne, moje podejście byłoby zgoła inne, ale jeżeli wmawia mi się, że to świetny, trzymający w napięciu horror, a ja przysypiam, to znaczy że wybór był niewypałem. 
 
Wymęczeni "Saint Maud" nie daliśmy już rady "Alive", kanadyjskiemu horrorowi, w którym prawie przez cały film obserwuje się dwójkę przykutych do łóżek ludzi, których więzi jakiś psychopata udający lekarza. Może i finał by dał jakieś emocje, ale przydałyby się też w trakcie.
I w ten sposób przepadł nam podobno najlepszy tego wieczoru "Countdown". A wszystko przez beznadziejne ustawienie filmów. Trzeba było to co nudne i dla wyjątkowych znawców wepchnąć na koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz