Strony

środa, 11 listopada 2020

3,2,1, akcja, czyli Bloogshot, San Andreas i Anna

Szybka notka z czymś co dla jednych jest świetną rozrywką, a dla drugich totalnym badziewiem i strata czasu. Odmóżdżacze pełne akcje - lubicie je? Są "gwiazdy", które tylko z takich produkcji są znane. Widzisz twarz takiego Vin Diesela, czy Dwayne'a Johnsona i już wiesz czego się spodziewasz. I to na pewno nie będzie głębia psychologiczna i ciekawy scenariusz. Ma się dziać, bohater ma prężyć muskuły i rozwalać wrogów. Tyle. No to jedziemy. 
Blood shot. Dziwna rzecz - to mogłoby być mocne S-F gdyby nie to, że twórcy unikają dosłowności i raczej postawili na łagodzenie obrazków, niż realizm. W większości spektakularnych walk nie zobaczymy żadnych ran, bo mamy wierzyć w to, że ciało każdego z walczących odradza się błyskawicznie. Szczerze? Efekty raczej nie powalają. Może i dobry pomysł został zaprzepaszczony w kolejnych bezmyślnych i schematycznych scenach. Punktem wyjścia wydaje się śmierć żołnierza, który budzi się na stole operacyjnym, gdzie lekarz tłumaczy mu, że teraz dostał super ciało, które będzie mógł wykorzystywać dla dobra innych. Tyle, że bohater postanowił zwiać i przede wszystkim dokonać zemsty na tym, który go zabił.


A potem już wolta, która sprawia, że nagle ta zemsta okazuje się raczej jedną wielką manipulacją. Kogo w takim razie ukarać za to co go spotkało? Po pierwszym zaskoczeniu potem już jest bardzo znajomo. Kto widział "Terminatora", "Uniwersalnego żołnierza" i podobne produkcje sprzed lat, pewnie stwierdzi, że ta produkcja nic nowego nie wnosi. I w sumie będzie miał rację. Ani nanoboty, ani sceny walk, ani nawet sam Vin Diesel nie powalają, a najciekawsze jest to co najmniej spektakularne, czyli manipulowanie pamięcią bohatera.

To już drugi obraz o którym dziś oglądało się o niebo lepiej. Mimo, że był jeszcze bardziej przewidywalny. Jego siłą jednak są niezłe efekty - zobaczyć jak zachodnie wybrzeże Stanów wali się w gruzy w tak efektowny sposób to nie lada gratka. A na tle kolejnych walących się budynków strażak (Dwayne Johnson), który rzuca wszystko by ratować swoją rodzinę. I o dziwo, mimo że zabiera ze sobą służbowy śmigłowiec, nikt mu z tego powodu pretensji nie czyni. Przecież to takie oczywiste, że gdy przychodzi zagrożenie każdy Amerykanin (na filmie) ma prawo zrobić wszystko dla swoich bliskich bez względu na koszty. 


A jak przy okazji uratuje kilka innych osób, to może nawet mu potem medal za odwagę dadzą. 

 
Żona i córka muszą odpowiednio ładnie się na ekranie prezentować, muskuły bohatera muszą być odpowiednio wyeksponowane, a przez dwie godziny będziemy walić w nich kolejnymi katastrofami, które może i oglądaliście w innych produkcjach, ale tym razem zbierzemy je wszystkie do kupy. Widz rozpozna więc i znajome tsunami i jakieś sceny z filmów o trzęsieniach ziemi i o dzielnych ratownikach. Temu facetowi nic nie straszne, pod stół nie zamierza się chować. Im dalej tym więcej absurdów, ale nic to - przecież nie o fabułę tu chodzi. Liczy się bohaterstwo i machanie amerykańskim sztandarem, by wszyscy wiedzieli, że ruiny nie muszą nas martwić - mając takie wzorce ten kraj szybciutko stanie na nogi jeszcze silniejszy. Dla niewybrednego widza może to być seans pełen napięcia (choć i tak wiadomo, że wszystko się uda).


 

W teorii produkcja trzecia, czyli film speca od kina akcji Luca Bessona miał być chyba najbardziej wymagający dla widza - łamigłówka z fragmentów retrospekcji, pełna zagadek i niedopowiedzeń niestety również rozczarowuje. I to nie tylko dlatego, że nic specjalnie zagadkowego w niej nie ma, bo to raptem kilka puzzli do ułożenia. Chodzi również o schematyczność i toporność wykonania. Besson lubuje się w kinie akcji, w którym liczy się widowiskowość, a nie prawdopodobieństwo - więcej już w Bondzie logiki i realizmu. Wraca do pomysłów z "Nikity" licząc na to, że taki odgrzewany kotlet sprzeda się za tą samą cenę. 
 

Zabójcza piękność, agentka, która jest śmiertelnym narzędziem dla swoich mocodawców, sugerowanie nam, że gra na dwie strony - przecież to wszystko już wtedy widzieliśmy. I nie pomogą sceny dokonywania kolejnych zleceń, jeżeli pomiędzy nimi nie ma jakiegoś trzymającego w napięciu połączenia.
 

Jedyne plusy to chyba całkiem sympatyczna prezencja bohaterki (niejeden by stracił głowę) oraz Helen Mirren, w roli zgorzkniałej oficer KGB, która prowadzi Annę w kolejnych jej misjach. Czyli z jednej strony modelka, a z drugiej wyrazistość i inteligencja.
Film do obejrzenia i zapomnienia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz