Strony

niedziela, 21 czerwca 2020

Dzień wagarowicza - Robert Ziębiński, czyli krew się leje, kończyny latają

Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem slasherów, ani generalnie horrorów, jednak przy pewnym "zmęczeniu materiału", czyli tym że kryminały i thrillery coraz mniej sprawiają mi frajdy, obserwuję że groza w wydaniu literackim daje miły powiew świeżości i kupę zabawy.
Robert Ziębiński w fajny sposób we wprowadzeniu opowiada o tym jak popularne były tego typu rzeczy np. w USA w połowie XX wieku, a u nas poza Grabińskim nie mieliśmy zbyt wielu pisarzy, którzy potrafili straszyć, a potem na długo takie tematy były zakazane. Nawet rozrywka musiał edukować, a co to za jakieś mordowanie wszystkich bohaterów po kolei i uganianie się z potworami. Niby teraz możemy sobie odreagować, bo wszystko wolno, a mimo to nadal niewielu pisarzy sięga po grozę, a szczególnie w takim lekkim, rozrywkowym stylu. Mamy oczywiście Dardę, Urbanowicza, można by znaleźć jeszcze kilku, ale zwykle to rzeczy budzące niepokój klimatem, a nie ma w nich aż tak wielkiej jatki, z jaką kojarzymy slashery. Ziębiński postanowił napisać książkę właśnie w takim stylu, ale przenosząc akcję w ciekawy moment historyczny, mieszając fantazję z realizmem, wcale nie zrobił bezmyślnej rąbanki (jak to czasem się zdarza w wersji filmowej tego gatunku). Jego historia chwilami jest całkiem poważna, szczególnie gdy pokazuje atmosferę po śmierci Bieruta, losy różnych ludzi, którzy musieli się ukrywać przed komunistami, czy państwo w państwie, czyli obecność Rosjan na naszych ziemiach.


W niewielkiej mazurskiej wsi, z dala od oczu ludzkich, Rosjanie prowadzą w tajnym ośrodku jakieś badania. Raz na jakiś czas zdarza się, że ktoś zniknie, ale mimo plotek zawsze znajduje się jakieś wyjaśnienie - może utonął albo napadły go zwierzęta. Dopóki były to pojedyncze przypadki, nikt nie robił afery, ale gdy ludzie zaczynają znajdować poszarpane ciała, na wszystkich pada blady strach.
Informacje o tym co się dzieje i tak nie wyjdą nigdzie na zewnątrz - milicjantów jest raptem dwóch i wolą nie składać raportów, że z czymś sobie nie radzą, a kraj i tak żyje śmiercią Bieruta i przygotowaniami do pogrzebu. W tym czasie prawa ręka byłego prezydenta Polski, przeżywa trudne chwile, bo wie że w czasach zmian, łatwo spadają głowy, nawet tych na górze. Edward Ochab postanawia więc wysłać swoją córkę gdzieś na odludzie, zgadza się więc na jej szalony pomysł, by z okazji dnia wagarowicza mogła sobie wyjechać z paczką przyjaciół - domek dla wyższych członków partii w okolicach jeziora Śniardwy wydaje się im idealną miejscówką. Nie wiedzą, że marzenie o zabawie szybko przemieni się w ich największy koszmar.
No i się zaczyna jazda. Krew się leje, kończyny latają, a potworów nie imają się kule ani standardowe metody zabijania. Wszystkie elementy gatunku odhaczone, ale efekt jest jak najbardziej nasz, krajowy, znajomy. I może dlatego ma się taką frajdę z lektury, tak błyskawicznie się to połyka?
Wbrew obawom wcale nie jest sztampowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz