O dziwo nie czytam w tej chwili żadnego kryminału (ale przerwa nie na długo), nadrabiam za to filmowo - Wataha, Belfer sezony drugie, no i w kinach nie mogłem przegapić "Ach śpij kochanie", bo reklamowano go niczym przebój roku. Jak to jednak bywa z reklamami, więcej hałasu niż to warte.
Jakoś wzięło ostatnio naszych rodzimych twórców na kryminały retro. Chętnie sięgają nie tylko daleko wstecz, ale choćby do PRL, co może wywołać zainteresowanie nie tylko najmłodszej części publiczności, ale i tych, którzy ekscytowali się doniesieniami prasy z tamtych spraw. Przecież i nas dochodziło do okrutnych zbrodni, mieliśmy swoich seryjnych morderców, a śledztwem i procesem interesowała się masa ludzi. Choć władza chętnie by udawała, że mamy raj, a przestępczość jedynie na zgniłym Zachodzie, to dla uspokojenia ludzi, czasem trzeba było rzucić jakiegoś kozła ofiarnego na pożarcie.
Do jednej z takich spraw z lat 50, do postaci Władysława Mazurkiewicza, zwanego Pięknym Władkiem, podejrzewanego o zamordowanie nawet 67 osób, opowiada ten film. Miał być stylizowaną historią noir, kryminałem retro z zagadką i ambitnym śledczym, który chce ją rozwiązać, jednak prawdę mówiąc napięcia tu tyle co w średniej jakości teatrze telewizji. A i sfilmowane to jakoś bez życia. Ani Krakowa nie widać (o zgrozo!), ani sama historia nie porywa.
Strony
▼
wtorek, 31 października 2017
poniedziałek, 30 października 2017
Anglicy. Przewodnik podglądacza - Matt Rudd, czyli czy na wyspie żyją inni ludzie?
Jeżeli lubicie specyficzne, angielskie poczucie humoru, będziecie się dobrze bawić przy tej pozycji. Pewnie najwięcej z niej frajdy mają sami wyspiarze, przyglądając się w tekstach Matta Rudda niczym w krzywym zwierciadle, ale tak naprawdę któż nie lubi czasem pośmiać się z innych nacji. Zwłaszcza gdy pisze to Anglik o własnych rodakach, a więc nie tylko z odrobiną złośliwości, ale i z całą masą sympatii dla różnych dziwactw.
To książka nie tyle o stereotypach, ale raczej o zmieniających się modach, zwyczajach, czy ludzkich postanowieniach i ich realizacji (jak wiemy bywa różnie). Jak wyglądają najmodniejsze ogrody Anglików, czymś się oni żywią, jak odpoczywają, czy lubią dojeżdżanie do pracy - na te i inne pytania można znaleźć tu odpowiedzi, pełne nie tyle statystyk i analiz, ale raczej zabawnych obserwacji i przykładów. Autor postawił sobie za punkt honoru spisać różne swoje przemyślenia na temat życia codziennego swoich rodaków i wyruszył w kraj w roczną podróż, zaglądając czasem do cudzych domów, meldując się w hotelach i przede wszystkim rozmawiając, rozmawiając, rozmawiając...
piątek, 27 października 2017
Pan Przypadek i kobietony - Jacek Getner, czyli słaba płeć nie taka znowu słaba
Jest! Już jest! Zarówno w wersji elektronicznej, jak i papierowej. A przecież całkiem nie tak dawno, w kawiarnianym ogródku mogłem sobie siedzieć w słoneczku i czytać wersję roboczą w pdf i nanosić jakieś swoje znaki zapytania i uwagi.
Ale o co chodzi - zapytacie. Ano o kolejny tom Pana Przypadka. Recenzje poprzednich książek Jacka Getnera możecie znaleźć w zakładce przeczytane na górze bloga i w sumie to dobry pomysł by choć na chwilę tam zajrzeć. Może tam znajdziecie jakieś natchnienie, bo mam dla Was dwa egzemplarze tej pozycji! Świeżutkie, prosto od autora :)
Żeby je zdobyć wystarczy, że wyślecie do mnie na adres przynadziei@wp.pl e-mail z odpowiedzią na proste pytanie: jakim jeszcze tematem przewodnim powinien Waszym zdaniem autor, gdzie skierować detektywa, aby swoim okiem zerknął na to co kryje się pod tym co zewnętrzne. Jakie środowiska już znalazły się pod ostrym piórem p. Jacka, wystarczy zerknąć na tytuły lub opis zawartości poprzednich tomów. Nagrodzę najbardziej dowcipne, najciekawsze propozycje. Na pomysły czekam do poniedziałku 30 X do godziny 17.15 :)
A dziś choć kilka zdań o najnowszym tomiku. Tytuł i okładka już zapowiadają jakie tym razem grupy staną się bohaterami kolejnych rozdziałów i spraw kryminalnych prowadzonych przez detektywa amatora. Dobra, dobra, amatora, ale jego sława już dawno przekroczyła granice Warszawy. Dla jednych jest Janosikiem, który staje w obronie słabych i uciśnionych, a dla niektórych środowisk jego nazwisko budzi raczej obrzydzenie i grozę. A fe, zbyt często wskazywał jako winnych różnych grzeszków ludzi sławnych, z pierwszych stron gazet, autorytety, a przecież tak nie wolno, prawda? Zamiast nagłaśniać sprawę i kogoś karać, można było załatwić to jakoś polubownie, czyż nie?
Getner z przymrużeniem oka zajmie się tym razem nie tylko wojującymi feministkami, ale i myśleniem panów o tym jak to sobie wyobrażają genderową rewolucję.
Ale o co chodzi - zapytacie. Ano o kolejny tom Pana Przypadka. Recenzje poprzednich książek Jacka Getnera możecie znaleźć w zakładce przeczytane na górze bloga i w sumie to dobry pomysł by choć na chwilę tam zajrzeć. Może tam znajdziecie jakieś natchnienie, bo mam dla Was dwa egzemplarze tej pozycji! Świeżutkie, prosto od autora :)
Żeby je zdobyć wystarczy, że wyślecie do mnie na adres przynadziei@wp.pl e-mail z odpowiedzią na proste pytanie: jakim jeszcze tematem przewodnim powinien Waszym zdaniem autor, gdzie skierować detektywa, aby swoim okiem zerknął na to co kryje się pod tym co zewnętrzne. Jakie środowiska już znalazły się pod ostrym piórem p. Jacka, wystarczy zerknąć na tytuły lub opis zawartości poprzednich tomów. Nagrodzę najbardziej dowcipne, najciekawsze propozycje. Na pomysły czekam do poniedziałku 30 X do godziny 17.15 :)
A dziś choć kilka zdań o najnowszym tomiku. Tytuł i okładka już zapowiadają jakie tym razem grupy staną się bohaterami kolejnych rozdziałów i spraw kryminalnych prowadzonych przez detektywa amatora. Dobra, dobra, amatora, ale jego sława już dawno przekroczyła granice Warszawy. Dla jednych jest Janosikiem, który staje w obronie słabych i uciśnionych, a dla niektórych środowisk jego nazwisko budzi raczej obrzydzenie i grozę. A fe, zbyt często wskazywał jako winnych różnych grzeszków ludzi sławnych, z pierwszych stron gazet, autorytety, a przecież tak nie wolno, prawda? Zamiast nagłaśniać sprawę i kogoś karać, można było załatwić to jakoś polubownie, czyż nie?
Getner z przymrużeniem oka zajmie się tym razem nie tylko wojującymi feministkami, ale i myśleniem panów o tym jak to sobie wyobrażają genderową rewolucję.
Po tamtej stronie, czyli czy wiesz co robisz?
Dziś premiera "Po tamtej stronie", więc notka na świeżo. Produkcji warto szukać w kinach
studyjnych, bo pewnie szeroko nie wejdzie do dystrybucji, a szkoda, bo
to kino dużo bardziej inteligentne i zabawne, w porównaniu z zalewem
idiotyzmów np. amerykańskich.
Co kto lubi, prawda? Jedni będą walić na Amerykańskie mamuśki albo jakieś Szalone święta 4, a jeżeli wolicie kino trochę zakręcone, czarną komedię, odrobinę absurdu, Aki Kaurismäki każdą produkcją Was zauroczy. Wybór należy do Was.
Ja tam swojego już dokonałem.
Jego bohaterowie są tak zwyczajni jak tylko mogą być, czasem naiwni, nieporadni, ale dzięki temu że nie walczą z innymi ludźmi, zdobywają ich sympatię (i naszą też) i pomoc. Tym razem będziemy kibicować starszemu mężczyźnie, który chce zrealizować marzenie i prowadzić własną knajpę oraz uchodźcy z Syrii, który postanawia poprosić o azyl w Finlandii.
Co kto lubi, prawda? Jedni będą walić na Amerykańskie mamuśki albo jakieś Szalone święta 4, a jeżeli wolicie kino trochę zakręcone, czarną komedię, odrobinę absurdu, Aki Kaurismäki każdą produkcją Was zauroczy. Wybór należy do Was.
Ja tam swojego już dokonałem.
Jego bohaterowie są tak zwyczajni jak tylko mogą być, czasem naiwni, nieporadni, ale dzięki temu że nie walczą z innymi ludźmi, zdobywają ich sympatię (i naszą też) i pomoc. Tym razem będziemy kibicować starszemu mężczyźnie, który chce zrealizować marzenie i prowadzić własną knajpę oraz uchodźcy z Syrii, który postanawia poprosić o azyl w Finlandii.
czwartek, 26 października 2017
Blade Runner 2049, czyli oby wszystkie kontynuacje miały taką jakość
Wrócić po 35 latach do filmu, który zyskał przez ten czas status kultowego i pokusić się o próbę kontynuacji tej historii? Przecież to brzmi nierealnie. Ale cholera, udało się znakomicie.
Denis Villeneuve po raz kolejny udowadnia, że nie trzyma się jakichś ram, ale w każdym gatunku potrafi opowiedzieć coś bardzo interesującego.
Nie chodzi przecież jedynie o uchwycenie podobnego klimatu, prostą kontynuację losów postaci z pierwowzoru. Chodzi o umiejętność stworzenia wciągającej historii, która będzie jednocześnie spójna z filmem z lat 80, a jednocześnie pójdzie krok dalej. Gdy patrzymy na "Blade Runner 2049" jako na sequel można bić brawo na stojąco, bo to powinien wzór tego jak podchodzić do tematu.
A jeżeli patrzymy zupełnie na świeżo i nie widzieliśmy słynnego poprzednika (są tacy?)? Wtedy myślę, że wszystko jest kwestią gustu. To na pewno nie jest produkcja dla fanów kina akcji i efekciarstwa (choć wizualnie jest po prostu fenomenalnie). Blisko 3 godziny wysmakowanych obrazów i historii, która jedynie z pozoru jest prosta, to seans raczej dla tych, którzy stawiają na ciut więcej niż sama rozrywka. Hans Zimmer, który zwykle komponował rzeczy porywające serce (ale ostatnio "na jedno kopyto"), teraz też dostosował się do atmosfery całości i zrobił muzykę bardzo stonowaną, chwilami drażniącą, ale towarzyszącą nam cały czas i potęgującą uczucie niepokoju. Naprawdę wszystko tu jest tak dopieszczone, przemyślane, tworzy tak wyborną całość, że jak dla mnie to jedna z najlepszych produkcji ostatnich lat. Wiadomo, że można zastanawiać się nad rozwinięciem (lub zwinięciem) niektórych wątków, ale może doczekamy się jakiejś wersji reżyserskiej jak w przypadku pierwowzoru?
Twórcy tym razem bez żadnych niedopowiedzeń uczynili głównego bohatera androidem (albo replikantem jak niektórzy wolą). Agent K (Ryan Gosling) jest oficerem policji, którego zadaniem jest tropienie ukrywających się starych modeli androidów. W trakcie jednej ze swoich misji natrafia na zakopaną przed laty skrzynkę, której zawartość może wstrząsnąć istniejącym światem. Chodzi bowiem o dowód na to, że istnieje możliwość zapłodnienia i urodzenia potomstwa przez replikantkę. Nie trzeba już będzie ślęczeć nad udoskonalaniem ich ciał i umysłów - skoro mogą się rodzić, to wkrótce inwestycje w drogą technikę nie będą konieczne. Liczba nowoczesnych niewolników będzie przyrastać dużo szybciej. Tym samym jednak kolejna granica została przesunięta - czym się różnią zatem od człowieka? Brakiem empatii i wyższych uczuć, której bardzo pilnujemy? Podobnie jak "Blade Runner" Scotta, tak i film Villeneuve, zmusza nas do pytań o istotę człowieczeństwa. Czy można stworzyć w laboratoryjnych warunkach istotę, która będzie nam podobna? Co składa się na unikalność duszy ludzkiej - wspomnienia, pamięć, uczenie się, umiejętność odczuwania, świadomość siebie, podejmowanie decyzji? Choć fizjonomia bohatera niewiele mówi nam o stanie jego wewnętrznych przeżyć, czujemy że przecież nie jest on robotem, dla którego to coś zupełnie obcego.
Rozwiązać zagadkę agent K może jedynie dzięki odnalezieniu Ricka Deckarda (Harrison Ford), czyli bohatera filmu sprzed lat. Dla obu dotychczasowe zajęcie, w którymś momencie staje się ciężarem.
"Blade Runner 2049" to obraz przyszłości bardzo odhumanizowany i gorzki, ale patrząc choćby na cyber-przyjaciółkę, nie wiem czy nie ma w tym bardzo trafnego proroctwa. Co się zmieniło po 35 latach? Jeszcze większe reklamy, większe wieżowce, ale miejsca na naturę, na wolność tu nie ma. Ludzie otoczeni są elektroniką, może część żyje lepiej i wygodniej, są jednak bardzo samotni. Postęp buduje się dzięki wyzyskowi, a fakt iż niewolnicy coraz bardziej przypominają ludzi, choć traktowani są zupełnie jak nic nie znaczące maszyny, czyni tę wizję jeszcze bardziej smutną.
To będzie film, do którego będę chciał wracać. Jeżeli jeszcze go nie wiedzieliście - nie przegapcie go na dużym ekranie!
Denis Villeneuve po raz kolejny udowadnia, że nie trzyma się jakichś ram, ale w każdym gatunku potrafi opowiedzieć coś bardzo interesującego.
Nie chodzi przecież jedynie o uchwycenie podobnego klimatu, prostą kontynuację losów postaci z pierwowzoru. Chodzi o umiejętność stworzenia wciągającej historii, która będzie jednocześnie spójna z filmem z lat 80, a jednocześnie pójdzie krok dalej. Gdy patrzymy na "Blade Runner 2049" jako na sequel można bić brawo na stojąco, bo to powinien wzór tego jak podchodzić do tematu.
A jeżeli patrzymy zupełnie na świeżo i nie widzieliśmy słynnego poprzednika (są tacy?)? Wtedy myślę, że wszystko jest kwestią gustu. To na pewno nie jest produkcja dla fanów kina akcji i efekciarstwa (choć wizualnie jest po prostu fenomenalnie). Blisko 3 godziny wysmakowanych obrazów i historii, która jedynie z pozoru jest prosta, to seans raczej dla tych, którzy stawiają na ciut więcej niż sama rozrywka. Hans Zimmer, który zwykle komponował rzeczy porywające serce (ale ostatnio "na jedno kopyto"), teraz też dostosował się do atmosfery całości i zrobił muzykę bardzo stonowaną, chwilami drażniącą, ale towarzyszącą nam cały czas i potęgującą uczucie niepokoju. Naprawdę wszystko tu jest tak dopieszczone, przemyślane, tworzy tak wyborną całość, że jak dla mnie to jedna z najlepszych produkcji ostatnich lat. Wiadomo, że można zastanawiać się nad rozwinięciem (lub zwinięciem) niektórych wątków, ale może doczekamy się jakiejś wersji reżyserskiej jak w przypadku pierwowzoru?
Twórcy tym razem bez żadnych niedopowiedzeń uczynili głównego bohatera androidem (albo replikantem jak niektórzy wolą). Agent K (Ryan Gosling) jest oficerem policji, którego zadaniem jest tropienie ukrywających się starych modeli androidów. W trakcie jednej ze swoich misji natrafia na zakopaną przed laty skrzynkę, której zawartość może wstrząsnąć istniejącym światem. Chodzi bowiem o dowód na to, że istnieje możliwość zapłodnienia i urodzenia potomstwa przez replikantkę. Nie trzeba już będzie ślęczeć nad udoskonalaniem ich ciał i umysłów - skoro mogą się rodzić, to wkrótce inwestycje w drogą technikę nie będą konieczne. Liczba nowoczesnych niewolników będzie przyrastać dużo szybciej. Tym samym jednak kolejna granica została przesunięta - czym się różnią zatem od człowieka? Brakiem empatii i wyższych uczuć, której bardzo pilnujemy? Podobnie jak "Blade Runner" Scotta, tak i film Villeneuve, zmusza nas do pytań o istotę człowieczeństwa. Czy można stworzyć w laboratoryjnych warunkach istotę, która będzie nam podobna? Co składa się na unikalność duszy ludzkiej - wspomnienia, pamięć, uczenie się, umiejętność odczuwania, świadomość siebie, podejmowanie decyzji? Choć fizjonomia bohatera niewiele mówi nam o stanie jego wewnętrznych przeżyć, czujemy że przecież nie jest on robotem, dla którego to coś zupełnie obcego.
Rozwiązać zagadkę agent K może jedynie dzięki odnalezieniu Ricka Deckarda (Harrison Ford), czyli bohatera filmu sprzed lat. Dla obu dotychczasowe zajęcie, w którymś momencie staje się ciężarem.
"Blade Runner 2049" to obraz przyszłości bardzo odhumanizowany i gorzki, ale patrząc choćby na cyber-przyjaciółkę, nie wiem czy nie ma w tym bardzo trafnego proroctwa. Co się zmieniło po 35 latach? Jeszcze większe reklamy, większe wieżowce, ale miejsca na naturę, na wolność tu nie ma. Ludzie otoczeni są elektroniką, może część żyje lepiej i wygodniej, są jednak bardzo samotni. Postęp buduje się dzięki wyzyskowi, a fakt iż niewolnicy coraz bardziej przypominają ludzi, choć traktowani są zupełnie jak nic nie znaczące maszyny, czyni tę wizję jeszcze bardziej smutną.
To będzie film, do którego będę chciał wracać. Jeżeli jeszcze go nie wiedzieliście - nie przegapcie go na dużym ekranie!
środa, 25 października 2017
Blade Runner, czyli to w końcu kto śni o elektrycznych owcach?
Klasyk. Ale przecież wcale nie od początku, bo w kinach zrobił finansową klapę. To jednak były czasy VHS i film krążył między kolejnymi fanatykami SF zbierając coraz więcej wyznawców. O odważnej próbie nakręcenie kontynuacji napiszę jutro, dziś jedynie o filmie sprzed lat i przy okazji kilka refleksji na temat tego gatunku. To ciekawe, że dla mojego pokolenia status największych dzieł mają filmy sprzed lat (choćby "Odyseja kosmiczna", czy właśnie "Blade Runner"), tak zupełnie inne od tego co zwykle dziś kojarzy się z fantastyką. Zamiast akcji (no dobra, Star Wars nadal wspominamy, choć to czysta rozrywka, ale to wyjątek), w tych filmach jest coś wyjątkowego. Wizja świata przyszłości ma nie tylko sycić oczy, zaskakiwać, ale przede wszystkim inspirować do zadawania pytań o to w jakim kierunku zmierza człowiek, czy będzie potrafił kontrolować wszystkie konsekwencje swoich pomysłów. Stawiam sobie obok siebie choćby wizje miasta z "Piątego elementu", masę kolorów i świateł oraz film Ridleya Scotta, gdzie wszystko jest jakieś zamglone, w deszczu, wcale nie jest efekciarskie. I wiecie co? Nadal bardziej zachwyca mnie wizja z "Blade Runnera". Dzięki muzyce Vangelisa jest ona po prostu niezapomniana.
I choć rozumiem, że kogoś powolne tempo, dziwnie senny klimat tego filmu może zanudzić, ale jak ktoś się już rozsmakuje w tym obrazie, może go oglądać po wiele razy. Nie wiemy jaki był Deckard przed tym jak go poznaliśmy, zanim dostał kolejne zlecenie, ale chyba był niezły w polowaniu na androidy, skoro właśnie o nim pomyślano gdy pojawiły się kłopoty. Co się więc takiego stało, że coraz trudniej przychodzi mu zabijanie, że ma coraz większe wyrzuty sumienia. Przecież widzi, że tym razem naprawdę grupa uciekinierów z kolonii jest groźna, że zabiła już całkiem sporo osób. Czy odmieniło go to pierwsze spotkanie z Rachael? Sam jest replikantem, co sugeruje mocno wersja reżyserska, tyle że od wielu lat dobrze się maskuje? A może to kwestia tego, że zaczyna rozumieć ich sytuację, że wyobraził sobie iż androidy mogą mieć uczucia, pragnienia? Miały być jedynie maszynami, zdolnymi do pracy w pewnym okresie czasu, potem obdarzono je świadomością, nawet wspomnieniami, tak by nie czuły tak ogromnej różnicy, nie rozumiały swojego losu... Ciekawe, że w pierwowzorze, czyli w powieści Dicka, nie przypominały aż tak bardzo ludzi. Tu ta granica się bardzo zaciera. Bunt nie polega jedynie na łapaniu zbrodniarzy, ich karze się za to, że mają jakieś marzenia, że chcą zmienić swój byt. Owszem, mordują, ale widzimy w tym taki sam konflikt istota-stwórca, do jakiego prędzej czy później dochodzi również na linii człowiek-Bóg. Wyjść poza ramy, w jakie mnie wepchnięto, spróbować choć na chwilę poczuć się wolnym...
Naprawdę uwielbiam ten film, z całą jego dziwną nostalgią, ponurą atmosferą.
I choć rozumiem, że kogoś powolne tempo, dziwnie senny klimat tego filmu może zanudzić, ale jak ktoś się już rozsmakuje w tym obrazie, może go oglądać po wiele razy. Nie wiemy jaki był Deckard przed tym jak go poznaliśmy, zanim dostał kolejne zlecenie, ale chyba był niezły w polowaniu na androidy, skoro właśnie o nim pomyślano gdy pojawiły się kłopoty. Co się więc takiego stało, że coraz trudniej przychodzi mu zabijanie, że ma coraz większe wyrzuty sumienia. Przecież widzi, że tym razem naprawdę grupa uciekinierów z kolonii jest groźna, że zabiła już całkiem sporo osób. Czy odmieniło go to pierwsze spotkanie z Rachael? Sam jest replikantem, co sugeruje mocno wersja reżyserska, tyle że od wielu lat dobrze się maskuje? A może to kwestia tego, że zaczyna rozumieć ich sytuację, że wyobraził sobie iż androidy mogą mieć uczucia, pragnienia? Miały być jedynie maszynami, zdolnymi do pracy w pewnym okresie czasu, potem obdarzono je świadomością, nawet wspomnieniami, tak by nie czuły tak ogromnej różnicy, nie rozumiały swojego losu... Ciekawe, że w pierwowzorze, czyli w powieści Dicka, nie przypominały aż tak bardzo ludzi. Tu ta granica się bardzo zaciera. Bunt nie polega jedynie na łapaniu zbrodniarzy, ich karze się za to, że mają jakieś marzenia, że chcą zmienić swój byt. Owszem, mordują, ale widzimy w tym taki sam konflikt istota-stwórca, do jakiego prędzej czy później dochodzi również na linii człowiek-Bóg. Wyjść poza ramy, w jakie mnie wepchnięto, spróbować choć na chwilę poczuć się wolnym...
Naprawdę uwielbiam ten film, z całą jego dziwną nostalgią, ponurą atmosferą.
Pogromca grzeszników - Grzegorz Kalinowski, czyli Dodek, Goliat i reszta ferajny
Dziś premiera, więc nie mogło zabraknąć notki o "Pogromcy grzeszników".
Po świetnej trylogii "Śmierć frajerom" Grzegorz Kalinowski znów zabiera nas na wyprawę do Warszawy w lata 30. On zna to miasto jak własną kieszeń, lubuje się w odkrywaniu jego historii i z różnych jej fragmentów potrafi złożyć opowieść tak fascynującą, że czyta się to z niesamowitą ciekawością. Niby rozrywka, bo "Pogromca grzeszników" to kryminał, a w przypadku poprzednich książek fabuła przygodowa z trochę gangsterskim, łotrzykowskim klimatem, ale tło, nawet całe ramy fabuły, mają oparcie w prawdziwych wydarzeniach, postaciach, w kronikach miasta. Nie chodzi jedynie o miejsca, ale również o ich atmosferę, czasem język ulicy, a nawet konkretne zdarzenia. Dla Kalinowskiego wystarczy fragment z jakiejś gazety, notatka w kronikach kryminalnych, relacja z meczu, a już potrafi na tej kanwie napisać fajną scenę. Potem to wszystko spina w całość i mamy gotową powieść. I nie ma w tym nic z jakiegoś bałaganu, przypadkowości, tak potrafi poprowadzić swoich bohaterów, że wszystko ma ręce i nogi.
Przez trzy tomy towarzyszyliśmy Heńkowi Wciśle, cwaniakowi, który nie zawsze postępował zgodnie z prawem, a "Pogromca grzeszników" otwiera jakby nową perspektywę w jego opowieściach. Tym razem bowiem stajemy po stronie stróżów prawa. Jednego z nich już mogliśmy poznać w poprzednich powieściach - to znany żartowniś aspirant Kornel Strasburger. Towarzyszyć mu w śledztwie będzie jego przyjaciel przodownik Zygmunt Stolarczyk, a sprawa z jaką będą się musieli zmierzyć jest wyjątkowo mało przyjemna.
Po świetnej trylogii "Śmierć frajerom" Grzegorz Kalinowski znów zabiera nas na wyprawę do Warszawy w lata 30. On zna to miasto jak własną kieszeń, lubuje się w odkrywaniu jego historii i z różnych jej fragmentów potrafi złożyć opowieść tak fascynującą, że czyta się to z niesamowitą ciekawością. Niby rozrywka, bo "Pogromca grzeszników" to kryminał, a w przypadku poprzednich książek fabuła przygodowa z trochę gangsterskim, łotrzykowskim klimatem, ale tło, nawet całe ramy fabuły, mają oparcie w prawdziwych wydarzeniach, postaciach, w kronikach miasta. Nie chodzi jedynie o miejsca, ale również o ich atmosferę, czasem język ulicy, a nawet konkretne zdarzenia. Dla Kalinowskiego wystarczy fragment z jakiejś gazety, notatka w kronikach kryminalnych, relacja z meczu, a już potrafi na tej kanwie napisać fajną scenę. Potem to wszystko spina w całość i mamy gotową powieść. I nie ma w tym nic z jakiegoś bałaganu, przypadkowości, tak potrafi poprowadzić swoich bohaterów, że wszystko ma ręce i nogi.
Przez trzy tomy towarzyszyliśmy Heńkowi Wciśle, cwaniakowi, który nie zawsze postępował zgodnie z prawem, a "Pogromca grzeszników" otwiera jakby nową perspektywę w jego opowieściach. Tym razem bowiem stajemy po stronie stróżów prawa. Jednego z nich już mogliśmy poznać w poprzednich powieściach - to znany żartowniś aspirant Kornel Strasburger. Towarzyszyć mu w śledztwie będzie jego przyjaciel przodownik Zygmunt Stolarczyk, a sprawa z jaką będą się musieli zmierzyć jest wyjątkowo mało przyjemna.
wtorek, 24 października 2017
Kto się boi Virginii Woolf, czyli tobie już może wystarczy
Na chwilę zwalniam tempo z projektem National Theatre Live, bo powroty po 3-4 godzinnych spektaklach stają się coraz trudniejsze (na rok mi skasowali połączenie kolejowe), ale to nie znaczy, że Wy nie możecie korzystać. Jeżeli chcecie być na bieżąco to wbijajcie na stronę Na żywo w kinach gdzie znajdziecie nie tylko spektakle pokazywane w Multikinie, ale i w mniejszych miejscowościach.
W listopadzie wybieram się na balet, Wam jednak rekomenduję przede wszystkim przedstawienia teatralne, bo te pokochałem najbardziej. Widzę też, że coraz częściej zdarzają się w ramach cyklu przedstawienie z innych teatrów, które jedynie współpracują z National Theatre w ramach projektu. Jak choćby tym razem: Kto się boi Virginii Woolf to sztuka pokazywana w teatrze im. Harolda Pintera w Londynie.
Słynną sztukę rozpisaną genialnie na czwórkę aktorów mam w miarę na świeżo, bo oglądałem ją w teatrze Polonia. Nawet zdaje się, że tu do napisów też oparto się na tym samym tłumaczeniu, czyli pracy Jacka Poniedziałka.
Na scenie Imelda Staunton, Conleth Hill i młodsze pokolenie, czyli Imogen Poots i Luke Treadaway. Dwa małżeństwa, jedna noc i masa sekretów. To naprawdę świetny tekst, tylko trzeba uważać, żeby nie szarżować i wydobyć z niego wszystkie niuanse.
W listopadzie wybieram się na balet, Wam jednak rekomenduję przede wszystkim przedstawienia teatralne, bo te pokochałem najbardziej. Widzę też, że coraz częściej zdarzają się w ramach cyklu przedstawienie z innych teatrów, które jedynie współpracują z National Theatre w ramach projektu. Jak choćby tym razem: Kto się boi Virginii Woolf to sztuka pokazywana w teatrze im. Harolda Pintera w Londynie.
Słynną sztukę rozpisaną genialnie na czwórkę aktorów mam w miarę na świeżo, bo oglądałem ją w teatrze Polonia. Nawet zdaje się, że tu do napisów też oparto się na tym samym tłumaczeniu, czyli pracy Jacka Poniedziałka.
Na scenie Imelda Staunton, Conleth Hill i młodsze pokolenie, czyli Imogen Poots i Luke Treadaway. Dwa małżeństwa, jedna noc i masa sekretów. To naprawdę świetny tekst, tylko trzeba uważać, żeby nie szarżować i wydobyć z niego wszystkie niuanse.
poniedziałek, 23 października 2017
Rzeczozmęczenie - James Wallman, czyli czyżby również dla mnie?
Wieczór z dwoma nowymi produkcjami filmowymi (i to krajowymi!), ale notki za czas jakiś, a dziś gościnnie Iza. O książce sporo już słyszałem i sam niedługo też się za nią zabieram.
****
Cześć!
Z tej strony Iza. Parę słów o mnie: Miłośnik inicjatyw lokalnych, slow
life, planszówek i książek. Z wykształcenia ekonomistka. Interesuję się
ekonomią współdzielenia i przedsiębiorczością. Uczę się chcieć mniej
wymagając od Życia więcej. Gdy dostałam od Roberta propozycję przeczytania "Rzeczozmęczenie - jak żyć pełniej posiadając mniej" James'a Wallman'a aż podskoczyłam z radości! Do tej pory wiedzy na temat " slow life " - jak żyć lepiej, więcej, niekoniecznie otaczając się przedmiotami czerpałam z blogów, artykułów w prasie i własnych doświadczeń.
Po euforii przyszła niepewność - książek motywacyjnych przeczytałam od groma, byłam na wielu spotkaniach czy szkoleniach motywacyjnych. Zaczęłam się zastanawiać czy ta książka czymś mnie zaskoczy. Obawiałam się również sposobu w jakim autor się wypowiada - często książki motywacyjne oprócz krzykliwej okładki i chwytliwych haseł reklamowych z tyłu i zapewnieniach New York Times'a że to "tytuł roku" niestety nic nowego nie wnosi.
niedziela, 22 października 2017
Piękna i odważna. Ulubiona agentka Churchilla - Tania Szabó, czyli cisi bohaterowie wojny
Przeszłość kryje w sobie masę kapitalnych historii, które są nie tylko interesujące, ale mogą też inspirować, stanowić wzór i kopalnię różnych wartości, przykład tego ile dobrego może dokonać człowiek nawet w trudnych czasach. Gdy dziś na świeczniku królują celebryci i gwiazdki, które często nie mają zbyt wiele mądrego do powiedzenia, a ich sława jest nieproporcjonalna do "zasług", przychodzi czasem taka refleksja, że szkoda iż nie czerpiemy więcej z historii. Przecież nie tworzą jej pomniki, tablice i nazwiska w kronikach, to byli żywi ludzie, którzy byli podobni do nas, lubili się bawić, żyć, marzyli, bali się, ale to wszystko potrafili odłożyć na bok, gdy przychodziła potrzeba działania. W momencie próby wykazywali się odwagą, która zadziwia i fascynuje. Ile takich postaci znamy, a o ilu wiemy niewiele, ile historii czeka dopiero na odkrycie. Pamiętacie świetne teksty "Biszopa" o zapomnianych bohaterach? Każdy kraj pewnie takich życiorysów ma sporo i warto je przypominać.
Książka wydana przez Bellonę, to fabularyzowana biografia o Violette Szabó, postaci u nas raczej mało znanej, ale w Wielkiej Brytanii i we Francji pamięć o niej jest żywa, doczekała się ona wielu tablic pamiątkowych, wystaw muzealnych, książek i nawet popularnego filmu.
Książka wydana przez Bellonę, to fabularyzowana biografia o Violette Szabó, postaci u nas raczej mało znanej, ale w Wielkiej Brytanii i we Francji pamięć o niej jest żywa, doczekała się ona wielu tablic pamiątkowych, wystaw muzealnych, książek i nawet popularnego filmu.
sobota, 21 października 2017
Strachy na lachy, czyli co się z nami stało
Dziś notki nie będzie. To znaczy jak widzicie notka jest, tyle że będzie pisana dopiero jutro :)
Po prostu żona zafundowała mi wyjście na koncert, wiec bawimy się i wspominamy koncertowy wypad do Palladium sprzed kilku lat. Jak będzie teraz? Co by nie mówić (choć im się publika odmładza) my nie młodniejemy (a w dodatku ja nie chudnę mimo zaleceń lekarzy).
Kapela Grabarza towarzyszy mi już spory kawałek czasu i jako jedna z nielicznych jest słuchana bez przerwy. Najnowszy album jeszcze przede mną, ale singiel już osłuchany mocno.
Poskaczemy, posłuchamy, a jutro napisze się notka. I obiecuję sporo rzeczy książkowych w najbliższych dniach.
***
Ależ się działo! Atmosfera kapitalna, cała sala (nawet balkon) włączony w zabawę, świetna energia. Dano tak dobrze nie bawiłem się na koncercie. Grabarz niby nie szaleje na scenie, jego śpiew bardziej przypomina chwilami deklamowane ze spokojem wiersze, ale mimo wszystko deklasuje wielu frontmenów. Ma z publiką świetny kontakt, żartuje i przechodzą mu na sucho nawet decyzje, które być może w innych sytuacjach byłyby niepopularne. Zakończyć koncert kawałkiem mało przebojowym, żartując że niby czas na sen?
Pojawiło się sporo kawałków z nowej płyty i już czuję, że muszę gdzieś się za nią rozejrzeć, bo na koncercie wolałem zainwestować w koszulkę, a nie w płytę. Nawet trochę żałuję, bo nie widzę jej nigdzie w sensownych cenach, by przy okazji kupić kilka innych rzeczy (np. książek).
Koncert Strachy rozpoczęły "Nazywam się Krzysztof Grabowski", potem poleciało kilka innych hiciorów, ale gdy potem sobie układałem w głowie wrażenie, zastanawia mnie to w ilu tekstach Grabarz odwołuje się do własnych obserwacji i przemyśleń. To nie są banalne teksty (przynajmniej nie w większości) i to chyba wyróżnia ich na tle innych. Szaleństwo jakie porwało salę przy refrenie "żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch...a" - bezcenne :) Muzycznie bardzo fajnie, może jedynie proste rytmy "Jednej szansy" w wersji koncertowej rozczarowują - ale za to jak publika ten numer kocha...
Pewnie na Pidżamę w grudniu się nie wybierzemy (wolę Strachy), ale za rok będziemy na pewno! Na przełomie listopada i grudnia będziemy raczej polować na okazję, by pożegnać się z Muńkiem, który zawiesza koncerty z zespołem.
Po prostu żona zafundowała mi wyjście na koncert, wiec bawimy się i wspominamy koncertowy wypad do Palladium sprzed kilku lat. Jak będzie teraz? Co by nie mówić (choć im się publika odmładza) my nie młodniejemy (a w dodatku ja nie chudnę mimo zaleceń lekarzy).
Kapela Grabarza towarzyszy mi już spory kawałek czasu i jako jedna z nielicznych jest słuchana bez przerwy. Najnowszy album jeszcze przede mną, ale singiel już osłuchany mocno.
Poskaczemy, posłuchamy, a jutro napisze się notka. I obiecuję sporo rzeczy książkowych w najbliższych dniach.
***
Ależ się działo! Atmosfera kapitalna, cała sala (nawet balkon) włączony w zabawę, świetna energia. Dano tak dobrze nie bawiłem się na koncercie. Grabarz niby nie szaleje na scenie, jego śpiew bardziej przypomina chwilami deklamowane ze spokojem wiersze, ale mimo wszystko deklasuje wielu frontmenów. Ma z publiką świetny kontakt, żartuje i przechodzą mu na sucho nawet decyzje, które być może w innych sytuacjach byłyby niepopularne. Zakończyć koncert kawałkiem mało przebojowym, żartując że niby czas na sen?
Pojawiło się sporo kawałków z nowej płyty i już czuję, że muszę gdzieś się za nią rozejrzeć, bo na koncercie wolałem zainwestować w koszulkę, a nie w płytę. Nawet trochę żałuję, bo nie widzę jej nigdzie w sensownych cenach, by przy okazji kupić kilka innych rzeczy (np. książek).
Koncert Strachy rozpoczęły "Nazywam się Krzysztof Grabowski", potem poleciało kilka innych hiciorów, ale gdy potem sobie układałem w głowie wrażenie, zastanawia mnie to w ilu tekstach Grabarz odwołuje się do własnych obserwacji i przemyśleń. To nie są banalne teksty (przynajmniej nie w większości) i to chyba wyróżnia ich na tle innych. Szaleństwo jakie porwało salę przy refrenie "żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch...a" - bezcenne :) Muzycznie bardzo fajnie, może jedynie proste rytmy "Jednej szansy" w wersji koncertowej rozczarowują - ale za to jak publika ten numer kocha...
Pewnie na Pidżamę w grudniu się nie wybierzemy (wolę Strachy), ale za rok będziemy na pewno! Na przełomie listopada i grudnia będziemy raczej polować na okazję, by pożegnać się z Muńkiem, który zawiesza koncerty z zespołem.
piątek, 20 października 2017
Pierwszy śnieg, czyli gdzie to napięcie?
Powieści Jo Nesbo z Harry'm Hole zna chyba każdy miłośnik kryminałów, szczególnie jeżeli upodobał sobie chłodne klimaty skandynawskie. Dlatego po ekranizacji sporo sobie obiecywaliśmy. Zwłaszcza, że zwiastun obiecywał nam sporo, a i nazwiska reżysera (Tomas Alfredson - twórca bardzo ciekawego "Szpiega"), czy obsady (Michael Fassbender, Charlotte Gainsbourg i J.K. Simmons), dawały nadzieję, że Hollywood nie zepsuje takiego materiału. Ale wiecie co? Nie sądziłem, że z dwóch godzin seansu, w którym Harry Hole gania psychopatycznego mordercę kobiet, najbardziej zapamiętam ładne pejzaże. O tak - twórcy zadbali o to by pokazać nam, że Norwegia może i jest krajem zaśnieżonym, surowym, ale jakże pięknym. Tyle że to trochę dziwne, gdy podczas ważnych wydarzeń, gdy napięcie powinno sięgać zenitu, skupiasz się na podziwianiu widoczków.
O ile były już przykłady tego, że Amerykanie potrafią wczuć się w specyficzny klimat skandynawskich kryminałów, to tym razem czegoś ewidentnie zabrakło. Choćby nie wiem jak Fassbender się nie wysilał, to jakichś większych emocji z nas nie wykrzesa. I nie chodzi tu nawet o powolność rozkręcania się akcji, ale raczej o to, że ta historia jest dość schematyczna, nie klei się tak, jak powinna.
Psychopata mordujący kobiety zawsze gdy spadnie śnieg, pozostawiający jako swój znak rozpoznawczy smutnego bałwana, dotąd był nieuchwytny, ale najwyraźniej przeniósł się w okolice Oslo, a tu jest przecież legenda detektywistyczna, czyli Hole. Co z tego, że w rozsypce, zapijaczony i nie do współpracy. Dajcie mu sprawę i szybko się pozbiera. Jakie to proste, prawda? Różnych dziwnych scen, które są tu kompletnie nie wykorzystane lub też nie mające logicznego uzasadnienia jest tu całkiem sporo i to jest chyba podstawowy zarzut dla tego filmu. "Pierwszy śnieg" to jedynie średniak, bez jakiegoś większego napięcia i bez chemii z widzem. Oglądasz i zastanawiasz się: i to ma być Nesbo? Gdzie ten klimat? Gdzie zwroty akcji i te obgryzane paznokcie w trakcie lektury? Następnym razem albo Amerykanie się przyłożą albo lepiej niech zostawią tego autora Skandynawom, przekazując im do wykorzystania swój budżet. Założę się, że zrobiliby to lepiej.
O ile były już przykłady tego, że Amerykanie potrafią wczuć się w specyficzny klimat skandynawskich kryminałów, to tym razem czegoś ewidentnie zabrakło. Choćby nie wiem jak Fassbender się nie wysilał, to jakichś większych emocji z nas nie wykrzesa. I nie chodzi tu nawet o powolność rozkręcania się akcji, ale raczej o to, że ta historia jest dość schematyczna, nie klei się tak, jak powinna.
Psychopata mordujący kobiety zawsze gdy spadnie śnieg, pozostawiający jako swój znak rozpoznawczy smutnego bałwana, dotąd był nieuchwytny, ale najwyraźniej przeniósł się w okolice Oslo, a tu jest przecież legenda detektywistyczna, czyli Hole. Co z tego, że w rozsypce, zapijaczony i nie do współpracy. Dajcie mu sprawę i szybko się pozbiera. Jakie to proste, prawda? Różnych dziwnych scen, które są tu kompletnie nie wykorzystane lub też nie mające logicznego uzasadnienia jest tu całkiem sporo i to jest chyba podstawowy zarzut dla tego filmu. "Pierwszy śnieg" to jedynie średniak, bez jakiegoś większego napięcia i bez chemii z widzem. Oglądasz i zastanawiasz się: i to ma być Nesbo? Gdzie ten klimat? Gdzie zwroty akcji i te obgryzane paznokcie w trakcie lektury? Następnym razem albo Amerykanie się przyłożą albo lepiej niech zostawią tego autora Skandynawom, przekazując im do wykorzystania swój budżet. Założę się, że zrobiliby to lepiej.
czwartek, 19 października 2017
Harda - Elżbieta Cherezińska, czyli co za charakter!
Elżbieta Cherezińska po raz pierwszy chyba połączyła swoje dwie pasje i obszary zainteresowań: pierwszych Piastów i sagi Wikingów. Bierze jako temat tym razem nie mężczyzn, a kobietę i to w dodatku taką, o której niewiele wiemy - córkę księcia Mieszka, siostrę pierwszego króla Polski, matkę królów. To jednak nadal jest historia pisana raczej krwią i mieczem, a nie pocałunkami i jedwabiem. W tych czasach nie ma miejsca na kobiety słabe, wzdychające do wymarzonych kochanków. Bohaterka jednak jest świetnym przykładem, że nawet wśród mężczyzn, dla których kobiety stanowiły rozrywkę między wojnami, ucztami, czy polowaniami i rodzicielki ich potomków, niewiasta może osiągnąć bardzo wiele, o ile potrafi umiejętnie wykorzystać swoje umiejętności. I nie mówię tylko o tych łóżkowych, a raczej o intelekcie, umiejętnościach negocjacji, zdobywania przyjaciół i obłaskawiania wrogów.
Świętosława, zwana też Sygrydą Storradą lub Gunhildą znana nam jest bardziej ze źródeł skandynawskich niż naszych rodzimych.
Świętosława, zwana też Sygrydą Storradą lub Gunhildą znana nam jest bardziej ze źródeł skandynawskich niż naszych rodzimych.
środa, 18 października 2017
Czasami kłamię - Alice Feeney, czyli co się ze mną stało?
Tu też coraz trudniej o oryginalność, ale na pewno nie ma w tym aż takiego schematyzmu typu zbrodnia-sprawca-gliniarz. Zwykli ludzie postawieni w zaskakujących okolicznościach, trudne decyzje, kłamstwa, tajemnice i cała masa domysłów z naszej strony - gdy ktoś potrafi dobrze opowiedzieć historię, by takich smaczków nie zabrakło, to zabawa jest przednia.
wtorek, 17 października 2017
BFG, czyli co Wam się ostatnio śniło?
Przyznam, że Notatnik Kulturalny w nowej odsłonie zabiera trochę więcej czasu niż przewidywałem, ale z blogiem nie odpuszczam. Czasem kłopot większy z tym, by sobie ustawić kolejność notek, niż z materiałem do opisania. Może Wy pomożecie? Co byście chcieli przeczytać najpierw?
"Czasami kłamię", czy "Pogromcę grzeszników"?
A dziś o filmie jaki zafundowała mi ostatnio młodsza córka. BFG, czyli Bardzo Fajny Gigant. Spielberg powrócił z czymś familijnym, co reklamowano jako współczesną wersję "E.T.". Lata świetlne upłynęły od tamtego hiciora i przez ten czas widzieliśmy tyle, że już nas ciężko zaskoczyć, a jeszcze trudniej oczarować.
Niby jest trochę zabawnie (ale humor tak raczej dość prostacki), widowiskowo, ale coś w tej historii nie do końca zagrało.
Może to kwestia tego giganta? Staruszek niby sympatyczny, szczególnie jeżeli porównamy go z jego kamratami, ale daleko mu do tego, by nas swoją osobowością zauroczyć. Ba, nawet Sophie, czyli główna bohaterka nie budzi jakichś specjalnie wielkich emocji. A przecież mała sierotka powinna łapać nas ze serducha. Tu najwyraźniej ktoś zapomniał, że bohaterów trzeba poznać i polubić, zanim się rozpocznie jakąś akcję. Od razu wchodzimy w jakąś opowieść, ale nawet ona jest mało składna.
poniedziałek, 16 października 2017
Dzień świra, czyli czegoś takiego jeszcze nie widziałem
Serio. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem.
Wszyscy chyba kojarzą pierwowzór - kapitalną rolę Marka Kondrata i film Koterskiego pełen absurdów, bluzgów, a jednocześnie również pełen bardzo trafnych obserwacji z życia codziennego. I teraz wyobraźcie sobie, że te same teksty przenosimy teraz na scenę w czymś co jest zadziwiającym połączeniem musicalu i opery. Wyobrażacie sobie?
To jeszcze dodajmy do tego, że ponad połowa "piosenek" leci zza kulis, gdy na scenie niewiele się dzieje, a cały ich "urok" można by sprowadzić do bardzo głośnego popiskiwania w stylu disco polo. Aaaa... Krzykniecie pewnie - to po prostu taka konwencja, żeby jeszcze bardziej podkreślić absurdalność i "ludyczność" tych scenek - w końcu ta muzyka i k...y na ustach to taki przykład polskiego wzorca!
To dodajcie do tego jeszcze operowy śpiew, w przypadku Macieja Miecznikowskiego technicznie poprawny, choć zmanierowany, ale w wykonaniu innych aktorów... No nie potrafię tego określić. Brak słów po prostu. No dobra powiecie, to może tak miało być, bo to pastisz.
A cholera go wie, odpowiem. Może i tak miało być, generalnie jednak tego się nie da ani słuchać ani też oglądać.
Wszyscy chyba kojarzą pierwowzór - kapitalną rolę Marka Kondrata i film Koterskiego pełen absurdów, bluzgów, a jednocześnie również pełen bardzo trafnych obserwacji z życia codziennego. I teraz wyobraźcie sobie, że te same teksty przenosimy teraz na scenę w czymś co jest zadziwiającym połączeniem musicalu i opery. Wyobrażacie sobie?
To jeszcze dodajmy do tego, że ponad połowa "piosenek" leci zza kulis, gdy na scenie niewiele się dzieje, a cały ich "urok" można by sprowadzić do bardzo głośnego popiskiwania w stylu disco polo. Aaaa... Krzykniecie pewnie - to po prostu taka konwencja, żeby jeszcze bardziej podkreślić absurdalność i "ludyczność" tych scenek - w końcu ta muzyka i k...y na ustach to taki przykład polskiego wzorca!
To dodajcie do tego jeszcze operowy śpiew, w przypadku Macieja Miecznikowskiego technicznie poprawny, choć zmanierowany, ale w wykonaniu innych aktorów... No nie potrafię tego określić. Brak słów po prostu. No dobra powiecie, to może tak miało być, bo to pastisz.
A cholera go wie, odpowiem. Może i tak miało być, generalnie jednak tego się nie da ani słuchać ani też oglądać.
Niedoparki - Pavel Šrut, czyli gdzie się podziewają nasze skarpetki
Chyba każdy z nas doświadczył kiedyś tego, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu para skarpetek nagle w tajemniczy sposób zamieniała się w jedną, osamotnioną, do której za żadne skarby nie można nic potem dobrać. Co prawda płeć piękna zwykle twierdzi, że to zjawisko dotyczy głównie dzieci i mężczyzn (którzy jak stwierdzają niewiasty zwykle są dużymi dziećmi), ale w każdym razie nawet kobiety, mimo swojego uporządkowania i systematyczności, nie są w stanie do końca zapobiec ginięciu skarpetek. Co począć z pojedynczymi? Będąc artystą, można pozwolić sobie na noszenie skarpet nie do pary, nawet w różne wzorki i kolory, ale jak tu wyjść do "normalnej" pracy? Mamy zbierać skarpetki, licząc że może kiedyś wreszcie cudem znajdą się ich odpowiedniki?
Dzięki lekturze "Niedoparków" zyskujemy nie tylko wiedzę co się z naszą własnością dzieje. Znajdziemy tu też sposób na to, by wreszcie problem znikających skarpetek rozwiązać.
Dzięki lekturze "Niedoparków" zyskujemy nie tylko wiedzę co się z naszą własnością dzieje. Znajdziemy tu też sposób na to, by wreszcie problem znikających skarpetek rozwiązać.
sobota, 14 października 2017
Zaćma, czyli wiara kontra komunizm
Po
raz kolejny jakoś czas szybko ucieka i plan by o czymś napisać wali się
w gruzy. Na szczęście mam w zapasie rzeczy, o których wystarczy kilka
zdań. Jak choćby o "Zaćmie".
Aż dziwne, że Ryszard Bugajski, reżyser z dużym doświadczeniem, mógł tak zmarnować ciekawy pomysł na scenariusz. Julia Brystigier, czyli słynna Krwawa Luna, komunistyczna prokurator, która słynęła ze swojego okrucieństwa i jej nawrócenie w późniejszym okresie życia rzeczywiście aż kusi o jakąś opowieść pełną znaków zapytania. Czy zbrodnie można "odpracować"? Jak szczera jest chęć przemiany i z czego wynika? Czasy się zmieniają, kariera się kończy i trzeba znaleźć sobie nowe spokojne miejsce i obrońców, którzy nie dadzą zginąć, gdy ktoś przypomni przeszłość? A może nie powinienem być tak cyniczny i zgodnie z nauką Jezusa wybaczyć, bo nawrócić się może każdy?
Aż dziwne, że Ryszard Bugajski, reżyser z dużym doświadczeniem, mógł tak zmarnować ciekawy pomysł na scenariusz. Julia Brystigier, czyli słynna Krwawa Luna, komunistyczna prokurator, która słynęła ze swojego okrucieństwa i jej nawrócenie w późniejszym okresie życia rzeczywiście aż kusi o jakąś opowieść pełną znaków zapytania. Czy zbrodnie można "odpracować"? Jak szczera jest chęć przemiany i z czego wynika? Czasy się zmieniają, kariera się kończy i trzeba znaleźć sobie nowe spokojne miejsce i obrońców, którzy nie dadzą zginąć, gdy ktoś przypomni przeszłość? A może nie powinienem być tak cyniczny i zgodnie z nauką Jezusa wybaczyć, bo nawrócić się może każdy?
piątek, 13 października 2017
Multikino VR, czyli kino sferyczne to jeszcze nie to
Widząc nazwisko Beksińskiego w repertuarze Multikina, już dawno kusiło mnie, by wypróbować ich najnowszego projektu, czyli kina sferycznego. Realizowany wraz z Samsungiem projekt VR w uproszczeniu mówiąc to filmy oglądane poprzez okulary, które pozwalają na przeżywanie wszystkiego w perspektywie 360 stopni. Widzisz nie tylko to co przed sobą, ale możesz spokojnie odwrócić głowę w bok, obejrzeć się za siebie, spojrzeć w górę i cały czas jesteś w tej samej rzeczywistości.
czwartek, 12 października 2017
Jaka piękna iluzja - Magdalena Tulli w rozmowie z Justyną Dąbrowską, czyli zadumanie
Po wywiadzie z prof. Zembalą jak znalazł kolejna lektura bardziej ku refleksji niż ku rozrywce. Dużo mniejsza objętościowo, ale nawet ciekawsza, więcej było tu myśli przy których zatrzymałem się i zachwyciłem ich trafnością, sensem. Na pewno nie jest to książka do szybkiego przekartkowania, "a bo wywiad to takie pierdoły", w tej rozmowie naprawdę warto się zagłębić, skonfrontować z emocjami, przemyśleniami jakie można tu znaleźć. Na pewno więcej znajdą w niej ci, którzy już znają twórczość Magdalena Tulli, bo sporo jest nawiązań do jej książek, panie się znają, więc nie brakuje zwierzeń bardzo osobistych, szczerości.
Zamiast zwykłej recenzji może po prostu pokażę Wam kilka stroniczek. Wiem, że kiepska jakość, ale robione w biegu, bo książka już powędrowała do kolejnej osoby.
W tych słowach czasem uderza precyzja, trafność niektórych sformułowań, ale też ogromna wrażliwość i umiejętność zwracania uwagi na perspektywę wewnętrzną, na świat uczuć, a nie tylko gestów i słów. I niezależnie czy mówią o życiu z kimś innym, o miłości, o cierpieniu i samotności, czy też o kwestiach dotyczących całych grup społecznych, jest w tym coś wyjątkowego.
Chwilami smutne, chwilami trochę drażni, gdy jest zbyt wiele niedomówień, a Tulli i Dąbrowska wchodzą na bardzo osobiste nuty, ale jednego nie można odmówić. To książka mądra, która nawet gdy boli to nie niszczy, a raczej pozwala na leczenie ran.
Wydawca reklamuje to tak:
Dwie kobiety rozmawiają O tym, że może się tak zdarzyć, że jakaś część życia upłynie bez miłości. I o tym, że to nie zniszczy doszczętnie.
O relacji z samym sobą, wyrozumiałości, przyglądaniu się sobie uważnie i z cierpliwą czułością.
O smutku nierównym rozpaczy.
O dzieciach, które biorą rodziców na wychowanie.
O równowadze, którą można pochwycić jak rzuconą z drugiego brzegu linę o mocnym splocie.
W tej rozmowie są emocje i stany, których nazwania się bałam. Niepotrzebnie. Magdalena Tulli i Justyna Dąbrowska opowiadają je dla mnie na głos. Smutek, miłość, strata, dźwiganie ciężarów (własnych i odziedziczonych), macierzyństwo, umieranie – dobrze nazwane – stały się częścią mnie, już nie obcą, nie groźną. Kiedy skończyłam czytać, świtało. Chociaż pokój był pusty, nie czułam, że jestem w nim sama.
Książka z fotografiami Mikołaja Grynberga
Spotkania. Opowieść o wierze w człowieka - Marian Zembala, Dawid Kubiatowski, czyli człowiek pełen pasji
Wywiad rzeka z wybitnym kardiochirurgiem, szefem jednego z najlepszych polskich szpitali leczących choroby serca skończyłem czytać akurat dziś, gdy w mediach pojawiła się informacja o kolejnym fantastycznym projekcie Śląskiego Centrum Chorób Serca z Zabrza. Od dziś na wirtualnym sercu, jedynie dzięki specjalnym okularom, przyszli lekarze i specjaliści będą mogli doskonalić swoje umiejętności diagnozowania, leczenia, operowania. Wszyscy pamiętamy jak zaczynała się ta droga - nie tak dawno przypomniał nam to film "Bogowie" opowiadający o zespole dr Zbigniewa Religi, w skład którego wchodził również obecny profesor Marian Zembala. To właśnie ich praca, upór, ogromny wysiłek, doprowadziły do pierwszego udanego przeszczepu serca i rozpoczęcia kolejnego rozdziału w polskiej transplantologii, kardiologii i po prostu w medycynie. Dzięki nim uratowano życie tylu ludzi.
Nie mówcie więc, że wywiad rzeka z profesorem medycyny będzie dla Was zbyt specjalistyczny, mało interesujący. To w równej mierze opowieść świetnego specjalisty, jak i zwykłego, skromnego człowieka, który miał ciekawe życie. Starając się wykorzystywać swoje umiejętności i wiedzę, po prostu chciał pomagać ludziom, zostawić świat odrobinę lepszym. Nie jest to ani sucha biografia, ani przesycony terminami medycznymi poradnik, ale dzielenie się wspomnieniami i przemyśleniami na temat tego co ważne.
Nie mówcie więc, że wywiad rzeka z profesorem medycyny będzie dla Was zbyt specjalistyczny, mało interesujący. To w równej mierze opowieść świetnego specjalisty, jak i zwykłego, skromnego człowieka, który miał ciekawe życie. Starając się wykorzystywać swoje umiejętności i wiedzę, po prostu chciał pomagać ludziom, zostawić świat odrobinę lepszym. Nie jest to ani sucha biografia, ani przesycony terminami medycznymi poradnik, ale dzielenie się wspomnieniami i przemyśleniami na temat tego co ważne.
Zaczynamy od filmu, od wspomnień prof. Religi i pamiętnego okresu, który był tak wielkim przełomem w kardiologii, a potem jest trochę o dzieciństwie, wartościach na jakich się wychował prof. Zembala, przełomowych etapach w życiu, sukcesach, porażkach, wyzwaniu jakim było przyjęcie teki ministra zdrowia. A także o wierze, pasjach, roli lekarzy i trudnościach związanych z tym zawodem, roli nauczycieli, przemianach w kraju. Poznajemy więc rozmówcę nie tylko jako lekarza, ale po prostu jako człowieka, męża, ojca, przełożonego, polityka. Co go napędza, co daje mu siłę, a jak odpoczywa, jak przeżywał swój pierwszy pobyt w szpitalu jako pacjenta, jak pierwszą operację, co czuł gdy stracił możliwość operowania z powodów zdrowotnych. Dużo tu ciekawych refleksji, uderza pokora, skromność profesora, podkreślanie, że za sukcesem zawsze stoi zespół ludzi, zwracanie uwagi na potrzebę dzielenia się, pomagania innym, wdzięczności za pomoc innych (np. pierwszy raz dowiedziałem się o programie holenderskim operowania dzieci z Polski z wadami serca). Interesujące są też fragmenty na temat spraw związanych z etyką zawodu, moralnymi decyzjami związanymi z procedurami medycznymi (np. eutanazja). Zembala opowiada ze spokojem, bez zacietrzewienia, zwracając uwagę na złożoność pewnych sytuacji. O życie ludzkie zawsze należy walczyć, ale należy widzieć nie tylko organizm do zoperowania, ale pacjenta, z jego obawami, cierpieniem, wątpliwościami.
Aż by się chciało, by w przestrzeni publicznej, w polityce, na stanowiskach dyrektorskich było więcej ludzi tego pokroju. Mądrych, ambitnych, ale nie pysznych, nauczycieli, którzy potrafią uczyć, wymagać, ale i wspierać.
"Kiedy patrzę dzisiaj na swoje palce u rąk, widoczne zmiany zwyrodnieniowe, kiedy czuję ból przy ich zginaniu, to pomimo wszystko odczuwam radość, że te ręce dużo pracowały i nie marnowały czasu. Bóg nie lubi ludzi leniwych. (...)"
Dobra lektura, choć mam do niej kilka uwag. Jak na publikację popularną, zbyt rozbudowana wydaje się część dodatkowa, zawierająca np. odkrycia, prace naukowe, kronikę Centrum Chorób Serca. To czytelnik może jednak pominąć. Trochę większym kłopotem mogą wydawać się pewne fragmenty w samym wywiadzie, profesor przy różnych pytaniach powtarza te same słowa, odwołuje się do tych samych wydarzeń, czy scen, co wydaje się dość dziwne - czyżby zawiodła redakcja wywiadu?
Aż by się chciało, by w przestrzeni publicznej, w polityce, na stanowiskach dyrektorskich było więcej ludzi tego pokroju. Mądrych, ambitnych, ale nie pysznych, nauczycieli, którzy potrafią uczyć, wymagać, ale i wspierać.
"Kiedy patrzę dzisiaj na swoje palce u rąk, widoczne zmiany zwyrodnieniowe, kiedy czuję ból przy ich zginaniu, to pomimo wszystko odczuwam radość, że te ręce dużo pracowały i nie marnowały czasu. Bóg nie lubi ludzi leniwych. (...)"
Dobra lektura, choć mam do niej kilka uwag. Jak na publikację popularną, zbyt rozbudowana wydaje się część dodatkowa, zawierająca np. odkrycia, prace naukowe, kronikę Centrum Chorób Serca. To czytelnik może jednak pominąć. Trochę większym kłopotem mogą wydawać się pewne fragmenty w samym wywiadzie, profesor przy różnych pytaniach powtarza te same słowa, odwołuje się do tych samych wydarzeń, czy scen, co wydaje się dość dziwne - czyżby zawiodła redakcja wywiadu?
Mimo tych uwag "Spotkania..." to bardzo ciekawy wywiad z człowiekiem zasługującym na szacunek, podziw. Oto lekarz z powołania, który swoje życie poświęcił walce o dobro pacjenta.
Za egz. dziękuję wydawnictwu Editio
Za egz. dziękuję wydawnictwu Editio
środa, 11 października 2017
Powiernik królowej, czyli gdy nic cię już nie cieszy
Wczoraj teatr, jutro kolejny pokaz, niby miałem zwolnić tempo, ale jakoś samo tak wychodzi. A przecież wydaje się, że tak mało propozycji wykorzystuję... Na blogu też chaos, bo gonitwa myśli i ciągle chce się pisać o tym co świeże, a nie o tym co już czeka jakiś czas na opisanie.
Wrzucam czasem wpisy na miejsce zakończonych konkursów, ale widzę, że to niebezpieczne, bo już straciłem w ten sposób cały wpis :(
Takie "zapchajdziury" jednak wciąż się zdarzają: tu macie o pierwszej filmowej wersji "Władcy much", a tu całkiem świeża "Kraina jutra" od Disneya.
A dziś rządzi królowa. I nawet nie chodzi o Wiktorię, ale o Judi Dench, która kolejny raz oczarowuje nas swoim urokiem. Ponad 80 lat na karku i szczęście do dobrych ról - tylko życzyć, żeby nasi aktorzy na emeryturze mieli okazję pokazywać, że wciąż kasują młodych klasą i umiejętnościami. Gdyby nie ona, ta historia nie miałaby w sobie nic wyjątkowego. Ciekawy temat, ale ani to pogłębione, ani specjalnie nas obchodzi. Gdy jednak widzisz starszą panią w takiej roli, po prostu trudno pozostać obojętnym. To nie rola, to jakby druga twarz. Starzejąca się królowa, ze wszystkimi swoimi dziwactwami, swój dwór doprowadza do szewskiej pasji, a nam kradnie serca.
Wrzucam czasem wpisy na miejsce zakończonych konkursów, ale widzę, że to niebezpieczne, bo już straciłem w ten sposób cały wpis :(
Takie "zapchajdziury" jednak wciąż się zdarzają: tu macie o pierwszej filmowej wersji "Władcy much", a tu całkiem świeża "Kraina jutra" od Disneya.
A dziś rządzi królowa. I nawet nie chodzi o Wiktorię, ale o Judi Dench, która kolejny raz oczarowuje nas swoim urokiem. Ponad 80 lat na karku i szczęście do dobrych ról - tylko życzyć, żeby nasi aktorzy na emeryturze mieli okazję pokazywać, że wciąż kasują młodych klasą i umiejętnościami. Gdyby nie ona, ta historia nie miałaby w sobie nic wyjątkowego. Ciekawy temat, ale ani to pogłębione, ani specjalnie nas obchodzi. Gdy jednak widzisz starszą panią w takiej roli, po prostu trudno pozostać obojętnym. To nie rola, to jakby druga twarz. Starzejąca się królowa, ze wszystkimi swoimi dziwactwami, swój dwór doprowadza do szewskiej pasji, a nam kradnie serca.
poniedziałek, 9 października 2017
Opętanie, czyli ona, on i ten trzeci
Co prawda wciąż jeszcze myślami przy seansie "Blade Runner", ale muszę zebrać się na spokojnie by coś napisać o tym filmie (i może o pierwotnej wersji, o której też notki też jak dotąd nie było). Dziś więc o czymś innym. Kolejne spotkanie z Teatrem na dużym ekranie, czyli projekt Na żywo w kinach (tam znajdziecie wszystkie spektakle wraz z informacją o datach i miejscach). W czwartek przede mną kolejny maraton - "Kto się boi Virgini Woolf" (chyba prawie 4 godziny), ale w tej chwili praktycznie co tydzień jest okazja by zobaczyć coś ciekawego. Nie tak dawno "Anioły w Ameryce", a dziś o spektaklu "Opętanie" z Judem Law.
Kojarzycie powieść (i chyba film) "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy"? To historia młodej kobiety znudzonej życiem u boku starszego męża, właściciela przydrożnego baru. Gdy zagląda do niego bezdomny mężczyzna, tułający się w poszukiwaniu pracy, natychmiast wpada jej w oko i rozpoczyna się gra, pełna namiętności. Chwilowy romans przeradza się w coś poważniejszego, tyle że wciąż na przeszkodzie stoi im mąż...
Kojarzycie powieść (i chyba film) "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy"? To historia młodej kobiety znudzonej życiem u boku starszego męża, właściciela przydrożnego baru. Gdy zagląda do niego bezdomny mężczyzna, tułający się w poszukiwaniu pracy, natychmiast wpada jej w oko i rozpoczyna się gra, pełna namiętności. Chwilowy romans przeradza się w coś poważniejszego, tyle że wciąż na przeszkodzie stoi im mąż...
niedziela, 8 października 2017
Kto się odważy, czyli dawać wędkę czy rybę?
"Prawo ulicy" uważam za jeden z najlepszych seriali, informacja o tym, że jego twórcy proponują coś nowego zawsze raduje więc moje serducho.
Kto się odważy inspirowany jest prawdziwymi wydarzeniami i to chyba jedna z rzeczy, która tu przyciąga naszą uwagę - w wielokulturowych Stanach, tyle lat po segregacji, w stanie Nowy Jork były jeszcze całe miejscowości, które prowadziły dość jawnie politykę podziałów? A mówi się, że to jedynie w naszej części Europy są tak ogromne pokłady nietolerancji, rasizmu i tendencja do wywyższania się. Widać jednak problemy stare jak świat wcale niełatwo rozwiązać. Czasem ociera się to o kwestie rasowe, ale czasem po prostu podziały po linii dochodów. Klasa średnia kontra nieroby, patologia, narkomani, złodzieje i można by tak ciągnąć określenia jakimi obdarzają bogatsi tych, których nie chcą obok siebie za sąsiadów.
Kto się odważy inspirowany jest prawdziwymi wydarzeniami i to chyba jedna z rzeczy, która tu przyciąga naszą uwagę - w wielokulturowych Stanach, tyle lat po segregacji, w stanie Nowy Jork były jeszcze całe miejscowości, które prowadziły dość jawnie politykę podziałów? A mówi się, że to jedynie w naszej części Europy są tak ogromne pokłady nietolerancji, rasizmu i tendencja do wywyższania się. Widać jednak problemy stare jak świat wcale niełatwo rozwiązać. Czasem ociera się to o kwestie rasowe, ale czasem po prostu podziały po linii dochodów. Klasa średnia kontra nieroby, patologia, narkomani, złodzieje i można by tak ciągnąć określenia jakimi obdarzają bogatsi tych, których nie chcą obok siebie za sąsiadów.
sobota, 7 października 2017
Płomienna korona - Elżbieta Cherezińska, czyli historia czy fantasy?
"Odrodzone królestwo", czyli trylogia o losach państwa polskiego za czasów rozbicia dzielnicowego, z tomu na tom coraz bardziej się rozrastała, dochodziły kolejne wątki i postacie, a efekt jest naprawdę epicki. Niedawno ukazał się trzeci i ostatni tom cyklu pt. "Niewidzialna korona" i Elżbieta Cherezińska zapowiada, że na razie chce trochę odpocząć od pisania książek - teraz czas na prace nad scenariuszami. To z jednej strony martwi, bo aż by się chciało więcej tak porywających powieści, ale skoro mamy szansę na równie porywający film. Co tu dużo gadać, w tym kominku o nazwie "polska historia" już dawno nikt nie rozpalił takiego ognia. A przecież jako naród podobno lubujemy się w rozgrzebywaniu przeszłości, najczęściej jednak nie zagłębiamy się w nią za bardzo, zatrzymując się na powierzchownym przekonaniu, że nasza historia jest wyjątkowa i powinniśmy być z niej dumni. Czy można pisać o naszych władcach, przywódcach bez patosu, z pasją, pokazując ich nie jako sztywne kukły, ale ludzi, którzy cierpią, kochają, wściekają się i ponoszą porażki? Cherezińska udowadnia, że jak najbardziej. Sięga do źródeł, grzebie w kronikach, podaje na tacy daty, miejsca, postacie, ale to wszystko u niej ożywa i staje się nie tyle odtworzeniem historii, ale teatrem w którym ci wszyscy ludzie stają się wyjątkowo bliscy. Niby całymi sobą tkwią w epoce, w tamtym sposobie patrzenia na świat, zasadach, wartościach, tyle że okazują się one wcale nie tak odległe od naszych, a emocje jakie kotłują się w tych ludziach, są tak dla nas zrozumiałe, tak czytelne.
piątek, 6 października 2017
Złoto - Krzysztof Zalewski, czyli proste, a jakże smakowite
Od ubiegłego roku mam wrażenie, że coraz rzadziej piszę o muzyce, coraz mniej słucham płyt. Książki tak mnie pochłaniają, że nawet jak nie mam jak czytać, np. idąc na przystanek, to zapuszczam sobie audiobooka. Niby słucham radia, ale pojedynczych kawałków, nie kupuję prawie płyt (zresztą prawie wszystko jest do wysłuchania również legalnie w sieci). Nie jestem więc na bieżąco, stąd potem moje "odkrycia" jak choćby dzisiejsze, które pewnie wszyscy znają. A ja się dziwiłem co ten młody chłopak robił przez wiele tygodni na szczycie listy przebojów trójki. A tu nie ma się co dziwić. To po prostu bardzo dobra płyta jest! Co prawda pogoda taka, że najchętniej to bym się chował pod koc i zatapiał w twórczości Korteza, ale w końcu nie jesteśmy niedźwiedziami, które mogą zapaść w sen zimowy i czasem dawka energii też się przyda. Płyta Zalewskiego będzie wtedy jak znalazł.
czwartek, 5 października 2017
Ścieżki chwały, czyli wojna to bagno. I rozdawajka
Jedna z wczesnych produkcji Stanleya Kubricka. Kino wojenne, ale bez patosu i rozmachu. Raczej skromne, skupione bardziej na postawie pojedynczych ludzi wobec wyzwań przed jakimi są stawiani. Czy oficer, zdając sobie sprawę z tragicznej pomyłki przełożonych i kompletnego bezsensu rozkazu, ma obowiązek go wykonać, poświęcając życie swoich ludzi? Pewnie wojskowy powiedziałby, że tak. W końcu bywa, że do właśnie dowódcy mają pełen obraz taktyczny szerszy niż ten jeden konkretny odcinek i czasem muszą poświęcić coś, by zwyciężyć całą bitwę. To czysto teoretycznie. Gdy przychodzi jednak patrzeć na konkretne trupy podwładnych i widzieć klęskę, która jest nieuchronna, trudno czasem nie zdecydować się na odwrót, by choćby część się uratowała.
Botoks, czyli o #$%&*!
W jednej z recenzji tej produkcji ktoś trafnie zauważył, że "Botoks" to coś, co chwilami chciałoby się od-zobaczyć. I powiem Wam że też chwilami się tak czułem.
Z tym filmem jest jednak trochę jak z disco polo - im bardziej krytycy będą narzekać, tym bardziej ludzie będą stwierdzać, że na przekór wszystkiemu będą chcieli to zobaczyć. Ba, być może nawet potem wspominać seans jako coś "mocnego", czego jeszcze nikt nie pokazał. Tyle, że o ile "Drogówka" Smarzowskiego była cholernie mocna, to jednocześnie tam był jakiś pomysł, fabuła. A tu? Vega postawił na ilość przekleństw, scen, które miały szokować, ale niewiele z tego wynika. Film sprawia wrażenie zlepku dowcipów, plotek i potwornych historii o służbie zdrowia jakie można sobie tylko wyobrazić. Od spółkowania z owczarkiem, przez wsadzanie sobie różnych przedmiotów do [...] lub [...], łapówki, olewanie ludzi, aborcję, spieprzone operacje, picie, ćpanie i co tam jeszcze tylko chcecie.
Z tym filmem jest jednak trochę jak z disco polo - im bardziej krytycy będą narzekać, tym bardziej ludzie będą stwierdzać, że na przekór wszystkiemu będą chcieli to zobaczyć. Ba, być może nawet potem wspominać seans jako coś "mocnego", czego jeszcze nikt nie pokazał. Tyle, że o ile "Drogówka" Smarzowskiego była cholernie mocna, to jednocześnie tam był jakiś pomysł, fabuła. A tu? Vega postawił na ilość przekleństw, scen, które miały szokować, ale niewiele z tego wynika. Film sprawia wrażenie zlepku dowcipów, plotek i potwornych historii o służbie zdrowia jakie można sobie tylko wyobrazić. Od spółkowania z owczarkiem, przez wsadzanie sobie różnych przedmiotów do [...] lub [...], łapówki, olewanie ludzi, aborcję, spieprzone operacje, picie, ćpanie i co tam jeszcze tylko chcecie.