Strony

sobota, 20 stycznia 2024

Transatlantyk 2010 - Sara Różewicz, czyli nawet traumę narodową można przekuć w mit

Transatlantyk. Pierwsze skojarzenie? Gombrowicz i jego mocna satyra na nasze narodowe zadzieranie nosa, na elity.
A data 2010? Katastrofa samolotu z prezydencką parą oraz delegacją na uroczystości w Katyniu, żałoba narodowa, a potem coraz większe kłótnie wokół tego co się wtedy wydarzyło. To co nas na chwilę zjednoczyło, potem nas niestety również podzieliło, bo żadna ze stron nie chce słuchać tej drugiej.

Jak połączyć te dwie sprawy? Czy to nie będzie zbyt kontrowersyjne? Powieść wydana zostaje przez niewielkie wydawnictwo, przy zachowaniu tajemnicy co do tożsamości autora (podobno za pseudonimem Sary Różewicz ukrywa się znany polski pisarz), bez jakiejś wielkiej reklamy, na pewno jednak budzi ciekawość i emocje. Pewnie będzie też powracać, bo jeżeli niedługo rozpoczynają się prace nad filmem, w którym w rolę Lecha Kaczyńskiego zdaje się ma wcielić się Jacek Braciak (on też jest lektorem audiobooka, zresztą podobno kapitalnym). Dużo mamy niedopowiedzeń, informacji które trudno zweryfikować, ale może to świadomy zabieg, zwracający też uwagę na to jak wiele wokół wydarzeń z roku 2010 narosło mitów, interpretacji, oskarżeń i prób wyjaśnienia, a atmosfera publiczna mało sprzyja ich omawianiu, oddzielaniu prawdy od przekłamań. Każda strona trzyma się swojej wersji i to ty obywatelu musisz się opowiedzieć po jakiejś stronie. 


Ta książka nie jest próbą opowiedzenia o faktycznych wydarzeniach, a raczej o mechanizmach, które się uruchomiły przed, w trakcie i po nich. Bez trudu rozpoznamy konkretne postacie, nawet pewne sytuacje, które miały miejsce, a jednocześnie wciąż jest to opowieść raczej symboliczna niż reportaż. To gorzkie spojrzenie na to jak buduje się mit, po to by wzmocnić władzę, a jednocześnie, podobnie jak u Gombrowicza dość ostra satyra na wady, słabostki, kompleksy, które w naszym narodzie nie są wcale takie rzadkie. 

 
Oto dwóch bliźniaków, z których jeden był zawsze trochę w cieniu, ale próbował rządzić drugim, wszystko mu organizować. Gdy ten drugi został prezydentem Polski, wydawać by się mogło, że wybija się na niezależność, że będzie coraz częściej miał sam coś do powiedzenia. Śledzimy jego podróż transatlantykiem z Brazylii, zorganizowaną naprędce dla polskiej delegacji gdy okazało się, że wybuch islandzkiego wulkanu Eyjafjallajökull, uniemożliwił ich powrót do kraju samolotem. Powinna być pompa, luksus, oznaki szacunki, gdy tymczasem od początku wszystko zaczyna wyglądać dziwnie. Dopóki jest jedzenie, alkohol, zabawa, nikt jakoś nie wspiera prezydenta i jego małżonki w próbach uzyskania jakichś informacji czy spotkania się z kapitanem statku. Załoga jest bardzo enigmatyczna, a z czasem rejs zaczyna przypominać wielką katastrofę.
Równolegle jesteśmy świadkami sytuacji, które jeszcze bardziej mogą mrozić nam krew w żyłach, bo jako żywo przypominają nam tamte dni. W kraju ogłoszono iż statek zatonął, ogłoszono żałobę, matka obu bliźniaków utrzymywana jest w niewiedzy i specjalnie dla niej drukuje się gazety z relacjami z rejsu, wszyscy chodzą wokół brata bliźniaka jak wokół jajka, a on... On od początku miał w głowie plan i krok po kroku go realizuje. 

Rzeczywistość miesza się z fikcją, sytuacje realne z groteską, bo też nie chodzi tu o jakieś analizy, a opowiedzenie pewnej historii, by zadać czytelnikom pytania o to jak reagujemy na tragedie, jak łatwo też takie zdarzenia czynić przedmiotem manipulacji, a budowane narracje wykorzystywać cynicznie do wzmocnienia władzy lub osłabienia przeciwnika. Wielkie wyzwania, chwile przełomu, żałoby narodowej, jakiejś refleksji, natychmiast mogą być przez polityków wykorzystane do ich własnych celów. Modlitwy i słowa z serca, przemienić się mogą w hasła, inicjatywy, które mają skanalizować smutek i żałobę, a wszystko po to, by utrzymać się w świadomości społecznej jako przywódca na trudne czasy... 

Wiem, że może ktoś powie - ciszy i szacunku nad tymi trumnami, ale może z narodowymi traumami należy się również zmierzyć w taki sposób, skoro wciąż one obudowane są tak wieloma dziwnymi niedomówieniami. Historia powinna być uczeniem o faktach, nie o tym co w danej chwili chcemy jako najważniejsze wskazać.

Ta powieść może drażnić, niepokoić, mam jednak wrażenie że nie chodzi w niej o obrażanie kogokolwiek, czy ośmieszanie, a raczej o próbę, podobnie jak u Gombrowicza, potrząśnięcia nami i obudzenia z marazmu, tkwienia w narracjach budowanych przez polityków. Dopominanie się o prawdę, nazywanie kłamstwa tak jak na to zasługuje, nie musi być równoznaczne z brakiem szacunku dla zmarłych. Jednocześnie jednak dość już chyba w naszej historii cmentarzy i poległych, a my wciąż nie pobieramy z tego żadnych lekcji, wciąż powtarzając te same błędy, przekonując kolejne pokolenia że tak właśnie trzeba. Mity rzadko kiedy dają nam wskazówki do tego jak patrzeć w przyszłość, a samo oglądanie się wstecz, bez wyciągania wniosków, nie jest perspektywą dającą nadzieję na rozwój. 

Wielkie słowa: ojczyzna, naród, wiara, wartości, jeżeli pozostają frazesami, nie wypełnimy ich treścią, nie oddzielimy prawdy odnoszącej się do współczesności, od pustosłowia powtarzanego od dekad, nie będą przez młodych rozumiane. Bohaterami tej powieści są ludzie z pokoleń, które miały to wpajane do organizmu niczym pokarm przez pępowinę, ale podobnie jak w życiu, niewielu potrafi pokazać, że rozumie czym są naprawdę. To widać też w akcji powieści gdy opisywane są różne sceny z rejsu. Chocholi taniec trwa, bo nawet krzyki wzywające do opamiętania, nie potrafią go przerwać. Nie wiem czy książka będzie miała taką moc, ale może jednak skłoni kogoś do refleksji. Mam wielką nadzieję, że nie skończy się na rechocie, bo to naprawdę nie o to tu chodzi. 

Więcej o powieści tu: https://transatlantyk2010.com/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz