Strony

poniedziałek, 20 grudnia 2021

Ostro czy słodko, czyli Między oczy i Listy do M4

Coraz bliżej święta, a z nimi nieuchronnie też pewnie nie do uniknięcia pewne spięcia przy stole - nie dość, że relacje rodzinne bywają niełatwe same w sobie, to jak dojdzie do tego polityka... Ech.
Na dziś więc dwa filmy - oba przerysowane, oba chwilami zabawne, może ktoś nawet przejrzy się w nich niczym w lustrze... Ale czy cokolwiek zmieniają? Dają otuchę lub wstrząs niezbędny do zmiany? Śmiem wątpić.

Między oczy Piotra Wereśniaka to tak naprawdę miniatura, która chyba nakręcona została w pandemicznych czasach, żeby było taniej i bez dużego planu. Czwórka aktorów, dwie pary przyjaciół, które niby po latach postanowiły odnowić kontakty i wspólnie wynająć domek na wsi. I długie Polaków rozmowy. I to właśnie w nich cały haczyk.
Jakoś nie chce mi się wierzyć, by takie tematy wjechały aż tak grubo i tak szybko - by oceniać przyjaciół, pouczać ich, robić awantury i obrażać się zwykle trzeba trochę czasu, a nie kropla alkoholu. Niby on rozwiązuje języki, ale żeby aż tak... Zamiast wspomnień, żartów, opowieści o tym co słychać, zwierzeń, tu bardzo szybko wjeżdżają tematy światopoglądowe, od aborcji, przez homoseksualizm, religię, rząd, głosowanie, poglądy na różne sprawy aż po Żydów i komunistów. A miało być tak miło. Bo gdy okazuje się, że różnimy się o 180 stopni, zaczyna się kwas. I trudno wybaczyć niektóre słowa. Zapomnieć o nich, zwłaszcza, że samemu też się nie chce za nic przepraszać ani tłumaczyć. Z rozmowy zostaje niewiele.
Na ekranie Bartosz Opania, Bartłomiej Kasprzykowski, Dominika Kluźniak i Tamara Arciuch robią co mogą. To raczej sam pomysł scenariusza był dziwny. Na pewno nie jest to druga "Rzeź", choć punkt wyjścia podobny.


Listy do M 4 to samograj, choć mam wrażenie, że oglądany przez wielu już siłą rozpędu. Te same dowcipy, prawie te same rozczulające chwyty, aktorzy grający swe przerysowane role. Tym razem chyba nawet wątki poboczne są ciekawsze niż te główne, bo ile można patrzeć na Karolaka w roli św. Mikołaja. Szczepan i Karina jak zwykle wnoszą sporo szaleństwa (Adamczyk i Dygant), ale cała reszta wypada bardziej rzewnie niż zabawnie. Czy taki był właśnie pomysł? Może i tak, wyszło jednak dużo słabiej niż w poprzednich częściach, a do pierwowzoru, czyli To właśnie miłość, to już bardzo daleko.
Jakoś większość tych postaci pozostaje dla widza obojętnymi, tym razem obywa się bez emocji, a widoczki z Warszawy i centrów handlowych wychodzą uszami (he he atmosfera świąteczna)...

Może komuś będzie to odpowiadać, że zamiast komedii coraz więcej w Listach do M, jest obyczaju, ale ja mam szczerą nadzieję, że to już koniec tego formatu i na siłę nie będzie ciągnięty. Amen

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz