Strony
▼
poniedziałek, 18 listopada 2019
Obywatel Jones, czyli czemu was to nie obchodzi
Agnieszka Holland powraca na ekrany kin. Znowu sięga po temat z przeszłości, coś jednak jest w tej historii takiego, że uruchamiają się natychmiast refleksje dotyczące współczesności. Chyba nie będę zajmował się streszczaniem fabuły, bo jak ktoś sięgnął po tą notkę, pewnie i tak już ją zna. Więc raczej parę moich refleksji zamiast tego.
Tu nie chodzi jedynie o misję dziennikarską, ale próbę pokazania jak często "pokazywanie prawdy" wciągnięte jest w większą grę polityczną, jak jest manipulowane. Nawet śmierć ludzi może być rozpatrywana w kategoriach mniejszego zła, jakichś błędów i wypaczeń, które się przydarzyły przy próbie robienie czegoś dobrego. Komunizm często tak się tłumaczył, chciał rządzić nie tylko ciałami, ale i duszami ludzkimi, do dziś wielu uważa Stalina za dobrodzieja, a nie zbrodniarza. Przecież jednak sprawa nie dotyczy jedynie przeszłości, dalej media krzycząc o prawdzie mają na myśli swoją prawdę, coś co jest wygodne dla ich polityki, strategii długofalowej, interesów właścicieli... I obawiam się, że taki pojedynczy człowiek niewiele w tym zakresie zmieni. Czy Jones wygrał? Niektórzy mu uwierzyli, inni nie, ale nawet ci którzy mu uwierzyli, nie zawsze uznawali jego oskarżenia jako dowód na prowadzenie świadomie polityki mającej na celu eksterminację jednej z grup etnicznych własnego kraju. Pojawiające się dość mocne cytaty z Orwella i samo spotkanie głównego bohatera z nim, mówią nie tylko o potępieniu zbrodniczego systemu, ale i sugerują pewną wątpliwość, pokazują, że świat nie jest bez winy, że to próby stworzenie państwa bardziej sprawiedliwego, ale z powodu sprzeciwu innych krajów, próby bardzo mozolne... Czyli nawet sama reżyserka trochę łagodzi swój przekaz i oskarżenie Stalina i wymordowanie kilku milionów ludzi, zajmując się nie tylko działaniami Sowietów, ale i unikową polityką Brytyjczyków, czy Amerykanów. Pieniądz, równowaga sił, wielkie interesy były ważniejsze niż jacyś tam głodujący Ukraińcy. A bo to pierwszy raz?
Gdy słuchasz niektórych argumentów, na myśl przychodzą współczesne nam komentarze: po co pomagać, co oni nas obchodzą, mamy swoje problemy... I jednak ciarki chodzą po plecach.
Gareth Jones to trochę naiwniak i idealista, który myśli że jeżeli ma ciekawe pytania, to każdy będzie chciał mu na nie odpowiadać, a on zdobędzie sławę na świetnym materiale. Jego wyprawa do ZSRR, a potem mimo zakazu opuszczenie Moskwy, by udać się na Ukrainę, miejsca pochodzenia swojej matki, ma w sobie więcej z bezmyślnej tułaczki, niż planowego działania. I za cud można uznać fakt iż go wypuszczono, jedynie szantażując by nie opowiadał tego co widział. Może uznano, że potęga ich prasowego sojusznika, czyli zdobywca nagrody Pulitzera, sława dziennikarstwa Walter Duranty (swoją drogą, że mu nigdy tej nagrody nie odebrano za kłamstwa), będzie wystarczającą przeciwwagą dla jakiegoś parweniusza bez wsparcia.
Najmocniejsze sceny filmu to obrazy hołodomoru, dla bohatera tak porażające, tak nierealne, a dla ludzi już nawet trupy na ulicach nie robiły wrażenia. To się zapamiętuje i nie daje się wyrzucić z głowy. Może stąd też taka determinacja Jonesa - on też nie mógł zapomnieć, nie chciał zostawić tego co zobaczył jedynie dla siebie.
Film ciekawy, choć dość klasyczny w konstrukcji, mało wciągający i niektórymi postaciami dość papierowymi. Wygrywa opowiedzianą historią. A ja pewnie lada chwila sięgnę po książkę o Jonesie. Dobrze, że odgrzebano jego postać z zapomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz