Strony

poniedziałek, 7 października 2019

To ja, mama Janis, czyli mieć taką idolkę...

Ostatni rok to nie tylko sporo ciekawych doświadczeń teatralnych, ale i również teatralno-muzycznych. Wciąż mając w głowie "Kobietę, która wpadała na drzwi" z piosenkami Sinead, nie wahałem się długo przed kolejnym monodramem wypełnionym muzyką na żywo i piosenkami przetłumaczonymi w świetny sposób na polski. Tym razem pora na Janis Joplin.

Od wczoraj porównuję sobie te dwa spektakle i z ręką na sercu polecam Wam oba. Nie tylko dlatego, że to trochę inna muza, inna energia. Po prostu każdy z nich zasługuje na obejrzenie. W obu świetny zespół muzyczny, ale już sam pomysł aktorski na zbudowanie historii, bohaterki, zupełnie inny.
Janis Joplin pojawia się tu bardzo wprost, namacalnie, jako ta, dzięki której można wyrazić swoje prawdziwe uczucia, emocje, wszystkie tęsknoty, bóle i smutki. A opowiada to kobieta, która całe życie marzyła o śpiewaniu, a życie jakoś nigdy nie pozwalało jej w pełni na realizację siebie. Rozdarta pomiędzy przeciętność codzienności, obowiązki pani domu, matki, żony, a pragnienie wyrażania siebie, wolności, staje przed nami i szczerze opowiada nam o swoim życiu. Jolanta Litwin-Sarzyńska ma ogromną charyzmę i wprost kipi energią na scenie, dlatego ta historia ma w sobie nie tylko jakiś element goryczy, ale i autentyczną wściekłość, bunt. A to trzeba przyznać, że dobrze pasuje też do tej muzyki, w którą Janis wkładała przecież całą siebie.

Wokalnie na pewno jest trochę inaczej, nie chodzi przecież jednak o wierne kopiowanie, a oddanie tych emocji. I chwała za dobre, polskie tłumaczenia (Daniel Wyszogrodzki i Maciejka Mazan), jak i za głos, w którym było te emocje słychać. Jeżeli więc drażniły mnie niektóre pozy, garderoba i to co Pani Jolanta z nią wyczyniała (w pierwszej części), to muszę przyznać, że muzycznie czuję się bardzo usatysfakcjonowany. Spektakl podobno stworzony przed 15 laty, czujemy jako widzowie, że jest czymś żywym, wciąż się troszkę zmienia, nie tylko ze względu na improwizację, jakieś dorzucone żarty, ale i muzyczne niespodzianki (świeżo dodany utwór). W "piwnicznej" atmosferze Teatru Syrena zasłuchani, rozbujani, siedzieliśmy nie licząc się kompletnie z kolejnymi upływającymi kwadransami. Jest w tym spektaklu jakaś bardzo fajna energia. Ten tekst nie przytłacza (choć historia do lekkich nie należy), jest w nim i miejsce na dowcip, jak i na refleksję. Czy próbując się dostosować do oczekiwań innych więcej zyskujemy dzięki ich akceptacji, czy tracimy, dusząc się w ramach w jakie się wcisnęliśmy... Matka i jednocześnie artystka. Obie spełnione i w pełni szczęśliwe, akceptowane... Możliwe? Jolanta Litwin-Sarzyńska udowadnia że trzeba próbować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz