Strony

wtorek, 13 sierpnia 2019

Z boku, czyli trzypak: Garderobiany, Pierwszy człowiek i Żona

Almodovar musi poczekać na swoją notkę jeszcze kilka dni, o Parasite napiszę pewnie już we wrześniu, a na dniach może uda się wypad na Tarantino. A na razie seria troszkę trudniejszych książek i filmów, które zniknęły z kin już jakiś czas temu.
Czemu je połączyłem? Na pierwszy rzut oka wiele je dzieli. Zainteresował mnie jednak fakt, że w każdym z nich obok postaci na pierwszym planie, jest ktoś jeszcze, o kim być może nigdy byśmy nie pomyśleli - te filmy sprawiają, że w każdej z historii mniej lub bardziej wyraźnie widzimy co to znaczy być obok kogoś znanego, wyjątkowego.
"Garderobiany". Być może kojarzycie sztukę teatralną, bo też jest to ekranizacja dramatu znanego ze scen. Dość teatralna właśnie, trochę przegadana, ale warto ją zobaczyć dla ciekawych kreacji - szczególnie Anthony'ego Hopkinsa.

Stary aktor, legenda scen, szczególnie pamiętany z wystawień Szekspira, zaczyna mieć coraz większe problemy ze zdrowiem. Może to początki Alzheimera, może po prostu wypalenie, ale zamiast stawiać się punktualnie przed przedstawieniem, biega gdzieś po mieście, wykrzykuje dziwne rzeczy. Jego otoczenie zdaje sobie sprawę, że dzieje się coś złego, ale nikt nie ma odwagi powiedzieć mu że to dla niego koniec. W końcu przez tyle lat to on rozdawał karty. I co z tego, że jest wojna, że zespół i środki są skromniejsze, wszystko musi być tak jak dawniej, a on chce dostawać największe brawa.
W przygotowaniach pomaga mu zaufany garderobiany (Ian McKellen), który próbuje jakoś przygotować go do kolejnego wyjścia na scenę jako król Lear. Od tego niepozornego człowieka całkiem sporo w teatrze zależy. Do garderoby zaglądają też inni, to martwiąc się, to znów pod nosem wyklinając. To festiwal lepiej lub gorzej skrywanych ambicji, uczuć, zazdrości, lęków. Ciekawe szczególnie dla tych, którzy lubią teatr telewizji i nie boją się tego typu widowisk. Statyczne, ale warte zobaczenia.



"Żona". Kolejna perełka aktorska. Tym razem kobieca. Glenn Close w roli towarzyszki życia znanego pisarza, który właśnie dostaje wiadomość o tym, że przyznano mu literacką nagrodę Nobla, wydaje się być w cieniu, ale kradnie całą naszą uwagę.
To ona jest silna w tym związku. Dba o dom, wychowywała dzieci, zrezygnowała z własnej kariery, by on mógł pisać. A mimo to nie chce żadnych podziękowań, nie chce by mąż wspominał o niej w swoim przemówieniu, zamiast świętować jego triumf, zaczyna się od niego coraz bardziej odsuwać. A my zastanawiamy się dlaczego. To jednak nie skrywana tajemnica jest tu najciekawsza. Film ciągnie świetna kreacja aktorska, emocje jakie pokazuje Glenn Close i te które jedynie wyczuwamy pod maską uprzejmych uśmiechów.
photo.titleBardzo dobry film, pokazujący nie tylko zmieniającą się rolę kobiet, ich niedoceniany wkład, ale i w ciekawy sposób rzucający światło na relacje małżeńskie. Idealny związek? Ale czyim zdaniem? Bo zwykle jednak oznacza to, że ktoś jednak z czegoś rezygnuje, idzie na kompromis. Można powiedzieć: to dobrze, ale gdy druga strona myśli, że właśnie tak ma być, zaczyna się już robić niewesoło.
Nieskomplikowane, ale jakże wyborne kino.


"Pierwszy człowiek" opowiada nam o pierwszym locie na księżyc, ale zapomnijcie o wszystkich widowiskach, w których roiło się od efektów, dramatyzmu i patosu. Nic z tych rzeczy. To bardzo kameralna, intymna biografia Neila Armstronga, skupiona na nim samym, jego ambicjach, uporze, ale i pokazująca że w pewien sposób praca była dla niego ucieczką, jakimś ukojeniem demonów z jakimi się zmagał. Tak jakby dopiero poza atmosferą, w tej kompletnej ciszy, oderwaniu się od ziemi, potrafił znaleźć chwile zapomnienia. Jak to wpływało na jego życie rodzinne pewnie nie muszę pisać. I to właśnie tu jest najciekawsze. Nie ostatnie minuty, lądowanie i triumf, a wszystko to co było wcześniej. Kolejne próby, porażki, lęk, determinacja... I słowa, których brakuje, by powiedzieć że się być może nie wróci. Małżonka (Claire Foy) i dzieci, choć nie są tak często na ekranie, cały czas jakoś nam towarzyszą.

Wyścig z ZSRR niby pobrzmiewa, wcale nie jest jednak najważniejszy.
Pewnie nie każdemu się spodoba, Ryan Gosling też nie powala, ale mimo wszystko naprawdę warto zobaczyć! Zamiast efekciarstwa, klaustrofobia, zawroty głowy i temperatura, a zamiast triumfu, niemy zachwyt otaczającą pustką. Tam doświadcza się w szczególny sposób kruchości istnienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz