Strony

niedziela, 26 maja 2019

Ostatni maraton - Piotr Kuryło, czyli co pcha do przodu

Pierwszy napisał o tej książce Mariusz, u mnie długo leżała na stosie. On żyje sportem, ja - choć podziwiam - nie pasjonuję się nim aż tak bardzo, więc najpierw oddam głos jemu, przypominając wpis z notatnikkulturalny.pl, który wspólnie prowadzimy. Zatytułował ten wpis: Nie ruszaj bez wiary.

W naszym kraju nie możemy narzekać na deficyt wyczynowych indywidualistów. Samotne wyprawy, ultramaratony, rejsy dookoła świata, zdobyte ośmiotysięczniki… Cena tych wielomiesięcznych, ekstremalnych podróży okazuje się często za wysoka, los bywa bardzo przewrotny. Czytając relacje z ich dokonań mam wrażenie, że nasi herosi lepiej radzą sobie w wyprawowej samotności, ekstremalnym wysiłku fizycznym niż zwykłej codzienności.

Czytam różne relacje, pamiętniki, wywiady. Poznaję historie, sylwetki, motywacje. Nie znam ich jednak prywatnie, nie mam okazji aby do końca wyrobić sobie zdanie na temat dokonań. Bazując na relacjach próbuję wyobrazić sobie co przeżywali w trudnych chwilach, jakim cudem wychodzili z największych opresji, dzięki czemu, dzięki komu. Podziwiam, współczuję, czasem łapię się za głowę.


Aleksander Doba, Marek Kamiński – w zeszłym roku spędziłem z nimi sporo czasu na motywującej lekturze. Polecam książki z relacjami z ich wypraw, być może wkrótce postaram się je szerzej przybliżyć w Notatniku. Teraz jednak mam okazję zachęcić Was do przeczytania „Ostatniego Maratonu” Piotra Kuryło.


Gdy ten tytuł trafił w moje ręce nie skojarzyłem nazwiska z aferą sprzed kilku lat. „Piotr Kuryło porzucił psa przed schroniskiem”, „Maratończyk Piotr Kuryło w upale przywiązał psa do bramy schroniska”. To tylko wybrane tytuły z najpopularniejszych wpisów znalezionych w sieci. Znalazło się też kilka innych o negatywnym wydźwięku – większość pochodzi z 2015 roku. Z tego okresu także ostatni, oficjalny wpis na fanpejdżu ultramaratończyka. Pozostawienie ciężarnej „Sary”, przywiązanie jej w upalny dzień do bramy schroniska przekreśliło szanse Kuryły na dalsze funkcjonowanie jako osoby publicznej. Na facebooku nie ma litości. Ogrom twardych komentarzy pod próbami tłumaczenia się zamknął temat. Pokonanie biegiem dziesiątek tysięcy kilometrów okazało się o wiele prostsze od wyjścia z sytuacji kryzysowej, wybrnięcia z błędnej decyzji, powszechnie napiętnowanego czynu.

„Ostatni maraton” przeczytałem jednym tchem, bez obciążenia przykrymi zdarzeniami z 2015 roku. Poznałem historię „człowieka z żelaza, który przebiegł dookoła ziemię w 365 dni”, zrobił to w intencji pokoju na świecie. Wystartował z Augustowa z obietnicą (która jak się okazało została złamana), że to jego ostatni, biegowy maraton.
Kuryło dokonał niesamowitego wyczynu, codziennie pokonywał biegiem trasę, której jeden fragment wydaje się nieosiągalny nawet dla wielu doświadczonych biegaczy. W swojej relacji opisał poszczególne etapy Biegu dla Pokoju (sierpień 2010-sierpień 2011): Augustów, zachodnia Europa, Stany Zjednoczone, Rosja, Kazachstan, ponownie Rosja, Łotwa, Litwa i wreszcie meta na rynku w mieście, z którego startował. Opis robi jeszcze większe wrażenie gdy dodatkowo spojrzymy na mapę.

„Ostatni Maraton” nie jest jednak relacją z samego wyczynu fizycznego. To opowieść o ludzkiej naturze, wierze, charakterach, przełamywaniu stereotypowego myślenia o „Amerykanach” i „Rosjanach”. To zajrzenie do głowy długodystansowca, do jego motywacji. Wiele tu miejsca na strach, szczęście, przypadek, determinację i deklarację ogromnej wiary, bez której nie byłoby szans na pokonanie zaplanowanej trasy.
Późniejsze losy Piotra Kuryły okazały się bardzo dramatyczne. Medialnie to bolesna ścieżka od bohatera do zera. Tym bardziej zachęcam do przebiegnięcia „Ostatniego Maratonu”.


Za swój wyczyn Kuryło zebrał sporo nagród podróżniczych, w końcu nie często się zdarza by przez rok biegnąc pokonać ponad 20 000 km. Możemy sobie jedynie wyobrazić ile było momentów kryzysowych na trasie. A jednak mu się udało. Obiecywał sobie że to ostatni raz, potem zmienił zdanie, bierzemy sobie więc trochę poprawkę na to co pisze, ale może i dzięki temu wydaje nam się on bardziej ludzki. Ot prosty chłopak, bez sztabu psychologów, szkoleń na temat budowania wizerunku, wielkiego zaplecza. Jak dają to bierze, dziękuje, rozmawia, jak twierdzi modli się za wszystkich. I w miarę prosta jest ta książka, autor jest skupiony na sobie, opisuje nie tylko plan dnia, kontuzje, noclegi, przygody, ale i wiele spotkań w trakcie których opowiada o swoim wyjątkowym wyczynie (media). Mało jest za to niestety ludzi, miejsc, zderzenia kultur. Jest tak skupiony na trasie, na kilometrach, że nawet po pewnym czasie, gdy to opisuje, wciąż przeżywa jedynie bieg i realizację celu. Nie znając żadnego języka, bez grosza przy duszy, posługując się jedynie wyuczonymi paroma zdaniami w stylu "Dżizus Chrystus maj God, Dżizus Chrystus maj hart forewer" (pisownia oryginalna z książki), pewnie brany był za szaleńca, którego trzeba wesprzeć bo inaczej zginie marnie. Czasem więc nasz podziw przeplata się w trakcie lektury z politowaniem nad pewną bezmyślnością (choć niektórzy nazwą to wielką wiarą).
Nie jest to porywająca literatura, ciekawa głównie ze względu na przykład wielkiej motywacji i wysiłku, szkoda jedynie że wielkie słowa o miłości do rodziny i porzuceniu biegania (to ostatni raz!) potem tak szybko autor włożył między bajki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz