Czasem rozśpiewane, lżejsze, ale nawet wtedy nie brakuje tam miejsca na bardziej trudne i bolesne sprawy. Natalia Fijewska-Zdanowska (scenariusz, reżyseria), ma dar do tego, by wychwytywać żywy język jakim się posługujemy, jak się kłócimy, przekomarzamy, jak wyrażamy nasze marzenia, tęsknoty, a jak bezradność. W najnowszej premierze udowadnia to po raz kolejny.
"Niedzielne popołudnie" to słodko-gorzki obrazek z życia pary. Pewnych rzeczy się domyślamy, pewne wiemy od początku, a niektóre dopiero zostaną nam zdradzone w trakcie. Od zwykłych przekomarzanek, żartów, codzienne narzekania, czułości lub tęsknotę za nimi, aż do słów, które być może nie powinny zostać wypowiedziane. A może powinny, skoro dusiło się je w sobie, skrywało lub z drugiej strony wyczekiwało się ich z obawą...
To nie jest kwestia jakiejś tajemnicy, wielkiego dramatu, który musi się pojawić, by nas zaintrygować - w sztukach teatru Młyn tak naprawdę często miałem tak, że nie były one dla mnie najważniejsze. Może dlatego, że często nie były zaskoczeniem? Zachwyca mnie jednak za każdym razem naturalność z jaką one są wplecione w normalne dialogi, w życie jakie dobrze znamy, stają się jakoś bardziej realne. To nie jest tylko wydumana scenka odgrywana przez aktorów, to są przecież sprawy tak dobrze nam wszystkim znane. To przyzwyczajanie się w związku do siebie, życie razem i obok siebie, ale już bez tego żaru jaki towarzyszy początkowym fazom związku, te drobiazgi za które się kochamy lecz i te które w nas siebie nawzajem drażnią, "mamusie", których każdy telefon lub pojawienie się na horyzoncie może wywołać burzę... Dużo takich rzeczy tu jest. To męskie: "ale gdzie to jest?"... Wyolbrzymianie przez kobiety...
Jakbyśmy się w lustrze przeglądali. Różne nasze obawy, marzenia, rozczarowania, wątpliwości jak na dłoni. Śmiejemy się, choć tak naprawdę kontekst wcale nie jest taki zabawny.
Dwoje ludzi i mieszkanie, które ma ich łączyć. Ich dom. Ich miejsce. Na ile realnie ich, na ile to naprawdę czują? Kiedyś coś postanowili, obiecali sobie, a dziś łączą ich chyba bardziej obowiązki (dzieci), niż radość z wspólnej przyszłości jaka przed nimi. A może to tylko chwila słabości?
"Niedzielne popołudnie" na pewno warto zobaczyć. Paulina Holtz i Michał Sitarski potrafili wciągnąć nas na tę godzinę w swój świat, ale jednocześnie zrobić to tak, że widzieliśmy w nich siebie w różnych podobnych sytuacjach. Jak to jest, że niejednokrotnie wiele potrafimy wybaczyć, poświęcić, a czasem znowu jedna iskra, jakiś drobiazg wystarczy, żebyśmy wybuchli i z łatwością przychodzi nam przekreślać w emocjach wszystko to co między nami ważne, piękne i przez tak długi czas dzielone.
Proste, ale jakże pełne emocji! Kolejny dobry spektakl na deskach Teatru Młyn. Gdybyście chcieli - w grudniu "Niedzielne popołudnie" będzie jeszcze grane kilka razy.
R
Jeśli
miałabym powiedzieć za co lubię Teatr Młyn, to na pierwszy plan wysunęło by się
słowo: ANALIZA. Analiza współczesnej rzeczywistości. Te kameralne sztuki
psychologiczne pisane lub reżyserowane, a także grane przez siostry Fijewskie
zaczynają być znakiem rozpoznawczym MŁYNA na mapie kulturalnej Warszawy.
Oto oni:
żona (Paulina Holtz) i mąż (Michał Sitarski). Ona w zaawansowanej już ciąży,
terapeutka, kobieta silna i zdeterminowana; on – niespełniony muzyk, na życie
zarabiający sprzedażą kafelków. Dzieci oddane na weekend matce żony, jest czas
na odpoczynek od szarości dnia codziennego, zakończenie spraw najpilniejszych,
bo zaraz na świecie pojawi się trzecie dziecko, a dom jeszcze nieskończony,
nawał pracy zawodowej do wykonania nie zmalał, a zmęczenie daje się we znaki
obojgu. Ot, zwyczajne popołudnie większości młodych „na dorobku”. Mąż
przyniesie do zjedzenia sushi ona mu podaruje wycinankę w piżamie jaką mu
zamówiła na Allegro, ale przesyłka jeszcze nie doszła. Och, jak miło…
Z minuty na
minutę napięcie narasta. On nie pomyślał, że ona nie może jest surowej ryby,
ona nie pomyślała, że on marzył o innym prezencie niż kolejna piżama w paski.
Jeszcze się uśmiechają, jeszcze frustracje przykrywają ciepłym słowem do
drugiego, ale w obojgu, jak w wulkanie, lawa buzuje na skraju wybuchu. Zaczyna
się licytacja na zmęczenie, brak pomocy, zrozumienia drugiej strony. Oliwy do
ognia dolewają ciągłe telefony od jednej i drugiej teściowej (tradycyjnie nie
kochane przez nich nawzajem), ale trzeba być grzecznym, nie urazić żadnej,
zacisnąć zęby. I ta ciągła mantra słów
jego piosenki: „jestem sam, ciągle sam”, która nie może stać się przebojem…
Zdjęcie USG
przyszłego dziecka staje się przyczynkiem do wielowątkowej, dramatycznej akcji
i odpowiedzią na przyczyny nietrwałości współczesnych związków. Brak bliskości
spowodowana gonitwą za dobrami doczesnymi, brak zrozumienia potrzeb
współmałżonka, przerzucanie się odpowiedzialnością za wychowanie dzieci, pomoc
w domu, za stosunki z resztą rodziny i znajomymi, zdrada emocjonalna i zdrada
fizyczna, ciągły brak czasu, ciągłe zmęczenie… To niedzielne popołudnie
zamienia się w arenę wzajemnych oskarżeń, ale dzięki tej awanturze widać jak
wiele spiętrzyło się spraw w ich związku, których nie omówili wcześniej, jak
brak porozumienia przeorał ich relacje, jaką destrukcję może wnieść w związek nieartykułowanie głośno
swoich potrzeb, gromadzenie podejrzeń i domysłów.
Wielkie bum!
I co teraz? Czy da się odbudować związek? Czy wybaczy się wzajemne słowa i
czyny? Czy odnajdą drogę do siebie, zmienią się na potrzebę drugiego człowieka?
Ta jednoaktóweczka niby daje taką nadzieję, ale jak by było w rzeczywistości?
Trudno powiedzieć…
Świetna
sztuka (scenariusz i reżyseria: Natalia Fijewska-Zdanowska) , przepięknie
zagrana zarówno przez delikatną Paulinę Holtz jak i rozbieganego, szybkiego
Michała Sitarskiego i świetne rozwiązania dotyczące myśli i wspomnień
bohaterów. Prawdziwe wielkie brawa
Polecam.
MaGa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz