Strony

środa, 28 lutego 2018

Szamanka od umarlaków - Martyna Raduchowska, czyli z półki od córki

Szamanka od umarlakówWznowienie obu tomów cyklu o szamance od umarlaków to po prostu strzał w dziesiątkę, podobnie jak w przypadku Marty Kisiel. Zapotrzebowanie na tego typu książki jest bardzo duże, a potem krążą gdzieś za jakieś horrendalne ceny po aukcjach i robi się dramat. A wystarczyło poczekać. I to jak ładnie wydane. Z ilustracjami (nie ukrywam, że lubię, choć to coraz rzadsze na rynku i nie wiem czemu traktowane jako dodatek jedynie do literatury popularnej wśród młodzieży). Tom pierwszy wszedł mi bardzo gładko, zabrałem się od razu za drugi, więc wrażenia pewnie niedługo.
Zaczyna się dość lightowo - młoda dziewczyna, które rodzice to szanowana rodzina czarodziejów, chce za wszelką cenę wyrwać się z domu i rozpocząć życie na własną rękę. Nigdy nie przejawiała żadnych zdolności magicznych, więc jest czarną owcą w rodzinie, ale i tak rodzicom mogłoby przyjść do głowy na przykład wydanie jej za jakiegoś czarodzieja i oczekiwanie, że przynajmniej przedłuży linię wielkiego rodu. Nawet gdy dowiedzieli się o jej planach studiowania psychologii w odległym Wrocławiu, zaczęli knuć jakiś dziwny plan, że na miejscu "zaopiekuje się" nią i jej edukacją ciotka - na pewno zrobi to lepiej niż jakaś tam uczelnia.

Ida jest jednak na tyle charakterna, że zrobi wszystko żeby pozacierać za sobą ślady i żyć wreszcie z dala od magii i tych wszystkich paranormalnych spraw.  Chociaż nie do końca. Bo po pierwsze ma dar, o którym nikomu nie mówiła - widzi zmarłych i może z nimi rozmawiać, a po drugie dzięki naiwności braci studenckiej, zabawa we wróżenie i udawanie kontaktu z wiedzą tajemną, okazała się całkiem dochodowa.
Dziewczyna nie zdaje sobie jednak sprawy, że w domu była chroniona na różne sposoby, a teraz różne ciemne moce mają do niej swobodny dostęp, a ona nie ma żadnych umiejętności, żeby jakoś sobie z nimi poradzić. Ratunek ciotki jednak bardzo się przyda. Na tym etapie robi się już mniej zabawnie, mamy już przedsmak, że będzie dużo mroczniej niż choćby w humorystycznej serii o Dożywociu. Cały proces edukacji u starszej pani (dodajmy że zmarłej dwa lata wcześniej, co nie przeszkadzało jej znaleźć sobie sposobu na dalsze odwiedzanie świata żywych), czyta się jednak jeszcze dość lekko i nie spodziewamy się, że im dalej, tym będzie bardziej hardcorowo. Ida musi nauczyć się ukrywać swoje lśnienie, które widzą duchy zmarłych, tych którzy w jakiś sposób nie pogodzili się ze swoją śmiercią i nic chcą odejść na tamtą stronę. Ona jako przewodnik, coś w rodzaju medium, może pomóc im w przejściu, choć zawsze musi się odbyć za ich zgodą. Ciotka odkryła w niej jednak jeszcze jedną wyjątkową umiejętność - dar przewidywania, wyśnienia czyjejś śmierci. I to właśnie ta umiejętność będzie dla niej początkiem ogromnych kłopotów.

Niby nic trudnego dla takich jak ona: znaleźć mężczyznę, zamieszkać po sąsiedzku, śledząc dowiedzieć się o nim ciut więcej, by jeżeli to możliwe zapobiec śmierci, a jeżeli się nie da, pomóc mu w przejściu. Gdy w grę jednak wchodzą duchy, zabawy czarną magią, opętanie, demony, zaczyna się po prostu jazda bez trzymanki. I więcej chyba nie ma co zdradzać. W każdym razie obiecuję, że będzie się działo. Przypomniały mi się emocje sprzed lat, gdy po raz pierwszy czytałem horrory np. Mastertona. Raduchowska stworzyła więc książkę, która dość łagodnie zaprzyjaźnia nas z Idą, a potem zabiera na jazdę bez trzymanki, nie biorąc jeńców. Nawet służby, które mają pilnować porządku na styku spraw magicznych i realnych, czasem są bezradne gdy sprawy nie idą zgodnie z ich oczekiwaniami.

Nie wszystko sprawia wrażenie super oryginalnych pomysłów, wiecznie rozrabiający w życiu Idy Pech, jako żywo przypominał mi działanie Siły Niższej (znowu Marta Kisiel się kłania), brakuje może trochę więcej informacji na temat obecności czarodziejów wśród nas (nie wszystko da się przecież wyjaśnić wymazywaniem pamięci). Ale to naprawdę niewielkie uwagi, bo to co najważniejsze, to fakt iż fabuła wciąga i nie wypuszcza aż do końca. W wolno rozkręcanej akcji nie brakuje fajnych scen i pomysłów (bardzo podobał mi się zjadacz snów, cudownie charakterna jest ciotka Tekla), odrobiny zgryźliwego humoru, a potem gdy już dotrzemy do finału... Ech. Łeb urywa, flaki fruwają, a z luster... No nie, tego miałem nie mówić. Dobra, nie ma co gadać za długo. Dobre czytadło dla tych, którzy lubią połączenie fantasy z naszym realnym światem, czyli nie dziwią ich żadne upiory, widma, czy wiedźmy ganiające po mieście (czyli urban fantasy jak to definiują). Tylko nie porównujcie tego do różnych Zmierzchów i wampirycznych romansów - tu na szczęście nie jest tak, żeby połowa książki była poświęcona rozterkom uczuciowym. Nie ma romansu!!! Juppi!
Autorka jest kryminologiem i psychologiem, nie zdziwcie się więc, że chwilami poczujecie się niczym na miejscu zbrodni, a zadanie postawione przed bohaterką, będzie przypominać pracę śledczej, czy profilerki. Ja to kupuję i bawiłem się w tych klimatach świetnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz