Strony

czwartek, 6 lipca 2017

Król Artur. Legenda miecza, czyli choćby dla samej muzyki i montaży trzeba zobaczyć

Guy Ritchie ma już swój niepowtarzalny styl i grono fanów. Zdarzają mu się oczywiście wtopy, rzeczy słabsze, ale pod względem wizualnym, pomysłów na pokazanie pewnych scen, facet ma po prostu świetnego nosa. I tak jest i z "Legendą miecza". Jest spora grupa kręcących nosem: to przecież nie jest legenda króla Artura, co on wydziwia, itp. Zrobił to po swojemu, bawi się pewnymi wątkami, miesza, robi z tego mieszankę widowiska, komedii, fantasy. Ale w efekcie dostajemy film, który po prostu jest świetną rozrywką. Pod tym względem robi wrażenie, wbija w fotel i nie mam zamiaru marudzić na mielizny scenariusza, efekciarstwo, czy takie sobie aktorstwo. Ritchiemu po prostu znowu się udało. I trzymam kciuki za sukces finansowy, bo może wtedy doczekamy się jeszcze jakiegoś widowiska historycznego? Robin Hood? To mogłoby być zabawne.



Na pewno na produkcję poszła spora kasa, bo już w pierwszych scenach czuć spory rozmach. Niektóre widoczki i sceny niczym z Władcy Pierścieni, sceny walk rodem z... No właśnie skąd? Bo to taka mieszanka efekciarskich filmów azjatyckich, ale jednak z domieszką jego własnego stylu: przyspieszeń, zwolnień, cofania scen, realizmu i przemocy. Podobnie jak z Sherlockiem - niby wciąż jest to kino bez ograniczeń wiekowych, ale najmłodsi mogą się trochę pogubić w tej historii. Choćby sceny z początku filmu, gdy oglądamy w ciągu niecałej minuty (?) proces dojrzewania młodego Artura. Rany ile tam się udało pokazać. I jeszcze ten podkład muzyczny. Nie, no, po prostu dla takich sekwencji jestem gotów oglądać filmy Ritchiego nawet po kilka razy.  
O co w ogóle chodzi w tej historii. Camelot przez lata żył w równowadze między władzą ludzi i nie wchodzącymi im w drogę magami. Do czasu. Gdy Vortigern zapragnie korony swego brata, sięgnie po tajemne moce, ale nie interesuje go zawarte w nich dobro, szuka tam jedynie siły, by zgnieść wszystkich przeciwników. Cudem ratuje się z pogromu syn królewski, który potem dorasta gdzie w burdelu na rubieżach krainy. Chciałby żyć spokojnie, nie wchodzić w drogę nikomu, zapomnieć o dręczących go koszmarach, ale nowy król nie może ryzykować iż gdzieś tam żyje sobie potomek prawowitego władcy. Przecież może on być symbolem i zarzewiem rewolucji.
Jak się domyślacie tak właśnie się staje, choć Artur przez długi czas wcale na to ochoty nie ma. Ruch oporu to ludzie z misją, a jemu i jego przyjaciołom, dotąd zależało jedynie na pełnej kiesie. Zamiast fantasy, mamy do czynienia znowu z wątkami, które Ritchie uwielbia, czyli przekrętami, cwaniactwem i pomysłami rodem z filmu o gangsterach. Ale wiecie co? Wcale mi to nie przeszkadzało. Po prostu dałem się ponieść szalonemu tempu całości, efektom, bardzo dobrej mieszance współczesnej muzyki i montażu ze scenami rodem ze średniowiecza. Brak klimatu? I owszem. Ale za to jaka zabawa :)
PS Zarówno Charlie Hunnam, jak i grający jego wuja Jude Law bardzo dobrzy!
PS 2 Jak zwykle do kina biegiem z pracy w stronę centrum, więc ukłony dla Kina Atlantic :) Tam nie muszę się martwić, że będzie kolejka na 20 minut albo, że cała sala będzie śmierdzieć popcornem.   

2 komentarze:

  1. No właśnie, na "Królu Arturze" przede wszystkim się dobrze bawiłam :). To prawda, że bohaterowie mogliby się nazywać zupełnie inaczej, legenda o Arturze jest właściwie tylko pretekstem ;), ale to naprawdę jest kino rozrywkowe na najwyższym poziomie. Montaż w połączeniu ze świetnym energetycznym soundtrackiem (który sprawdza się do słuchania i poza filmem), mix współczesności i "stylowości" w dialogach plus Hunnam i pięknie pogardliwy Jude Law (którego polubiłam dopiero teraz, jak się nieco zestarzał ;)) - tak, poszłam do kina drugi raz :), a do niektórych scen pewnie będę jeszcze wracać. Zupełnie nie rozumiem "klapy" finansowej "Króla" w Stanach.

    OdpowiedzUsuń