Strony

środa, 28 grudnia 2016

Pasażerowie, czyli miłość na tonącym statku

 Rany, jakie to było chwilami słabe. I rany, jaki mi się to podobało. To znaczy nie w sensie zachwytu nad grą aktorską, jakąś genialną reżyserią, czy broń Boże scenariuszem. Zdarzają się jednak rzeczy trochę kiczowate, słabe, a mimo to urokliwe, zabawne, oryginalne i bawimy się na nich doskonale. Tak właśnie miałem z Pasażerami. Gdyby tak pozostawić pierwszą godzinę obrazu i potem poprowadzić historię w inną stronę, być może nawet uznałbym to za hit, który koniecznie trzeba zobaczyć. Ale i tak będę Was do tego namawiał.
Mieliśmy już bowiem różne warianty dość infantylnych romansideł, w których obsadza się jakieś sympatyczne gwiazdki, ale kosmos? No, ja nie kojarzę. A tu w dodatku jest jakiś ciekawy pomysł wyjściowy, czyli awaria jednej z kapsuł hibernacyjnych. Zamiast lecieć 120 lat na planetę, która ma być jego nowym domem, gość budzi się po 30 i jest kompletnie sam na statku, który wiezie oprócz niego jeszcze kilka tysięcy ludzi. Nie ześwirowalibyście?



No, ale gdyby tak dla towarzystwa obudzić jeszcze kogoś, udając, że to kolejna awaria... Normalnie sielanka. Jennifer Lawrence i Chris Pratt grać za bardzo nie mają co, ale trzeba przyznać, że twórcy zadbali przynajmniej o to, żeby było po równo: dramatycznie i zabawnie. I chyba wolę jak było zabawnie, bo wtedy ten film po prostu się chłonie. Gdy idziemy w stronę dramatu albo co gorsza kina katastroficznego, robi się już niestety schematycznie i zamiast się z tego cieszyć, to raczej tęsknimy do tej lekkości i prostoty wcześniejszych scen. W tamtej sielance też była odrobina tajemnicy i zagrożenia. A najlepsze sceny to chyba jednak te z samotnym bohaterem, który nie wie co ze sobą zrobić. Romans jeszcze bym wybaczył, ale potem superbohaterstwo zmniejsza moją ocenę przynajmniej o jeden punkt.
Zdjęcia statku (te zewnętrzne) bajka! Basen z oknem na przestrzeń? Wznosicie moje marzenia na nowym poziom. I nikt nie pyta kto za to zapłaci, bo i tak zanim się reszta obudzi, nas już nie będzie? To jakiś raj, nie? A że nie dotrzemy do celu - cóż, wszystkiego mieć się nie da. I nie mówcie, że nuda, przez 90 lat to samo. Jak się okazuje, można znaleźć całkiem sporo pomysłów na urozmaicenia (i nie mówię tu tylko o pogawędkach z sympatycznym barmanem).
Naprawdę zabawne dwie godzinki. A już byłoby idealnie gdyby nie ostatnie powiedzmy pół godziny.

2 komentarze:

  1. Dla mnie bardzo przewidywalne i schematyczne. Takie oczywiste, zwykłe romansidło, z tym, że w kosmosie. Ładnie zrobione, choć chwilami nielogiczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale przyznaj, że w pierwszej połowie czuło się potencjał, lekkość

      Usuń