Strony

czwartek, 24 marca 2016

Niebo istnieje naprawdę, czyli słaby film, ale za to dla Was dobre życzenia

Dziś Wielki Czwartek, znikam więc na kilka dni z sieci i zostawiam Was z życzeniami:
światła w Waszym życiu, szukania dobra, tego co najważniejsze;
tego żebyście mieli czas dla siebie i dla bliskich;
radości,
bo życie jest tego warte.


Niebo istnieje naprawdę i czasem można nawet dotknąć go tu na ziemi, ujrzeć jego kawałeczek.
Film, który ma to samo stwierdzenie w tytule dotyczy jednak możliwości zajrzenia "za kulisy", czyli próby opisania tego co tam zastaniemy ludzkimi słowami. I to chyba mnie tak w nim drażni, bo słowa zawsze będą zbyt małe.

Gdy doświadczymy dobra, gdy czujemy, że chodzimy Bożymi ścieżkami, gdy zrobimy dobry uczynek, czujemy szczęście i jest ono o wiele głębsze niż to tzw. konsumpcyjne. Nawet wtedy nie łatwo o tym opowiadać. Świadectwa o tym iż ktoś doświadczył obecności Boga, spotkał Go, doświadczył przemiany życia, mogą poruszać, ale nie do wszystkich jakoś potrafią dotrzeć. Tam jest konkretne życie, a co jeżeli zamiast tego co znamy - ktoś zacznie opowiadać o kwiatkach, jasności, aniołach i tronie niebieskim i będzie twierdził, że je widział? Tu już zwykle większość ludzi reaguje stukaniem się w głowę.
To nie tak, że nie wierzę chłopcu, który jest bohaterem tego filmu i nie mam zamiaru wchodzić też w dywagacje naukowe na temat tego co może się dziać w ludzkim mózgu w trakcie śmierci klinicznej, jakie obrazy może widzieć. Mówię jedynie o tym, że ludzkie słowa na oddanie tego co jest po drugiej stronie są zbyt małe i dlatego wydają się tak sztuczne, dziecinne, jak z ilustracji z katechizmu. A jeszcze pokazać to w filmie? Gdyby było tu więcej niedopowiedzeń, pozostawienia miejsca na własne spotkanie z tym słowami o niebie - może wyszłoby lepiej. Ale Amerykanie (szczególnie protestanci) uwielbiają łopatologiczne podejście - wszystko ma być podporządkowane wizji, a im bardziej ona daje się nazwać, pokazać jako coś realnego, tym lepiej. Pamiętacie jak znęcałem się na "Rozdrożami", autora bestselerowej "Chaty"? Tu mam podobne zarzuty.
Wszystko w tego typu moralizatorskich opowieściach jest takie przewidywalne, wyłożone tak prosto - musi pojawić się zwątpienie, doświadczenie cierpienia, a potem nagle odkrycie, że wystarczy się pomodlić i już, za pstryknięciem palca Bóg wszystko naprawia i znów jesteś bogaty, szczęśliwy, pewny, że już nigdy nie pójdziesz w ciemność grzechu i braku wiary. Po co pytać, po co szukać, skoro wszystko jest takie proste. A tłumy słuchając takiego przesłania, oglądając film, natychmiast czują chęć poprawy, przylgnięcia do kochającego Ojca. I tak przez godzinę, może dwie od obejrzenia, wysłuchania kazania czy świadectwa żyją w takim poczuciu. I jest im z tym dobrze. A potem wracają do tego co było.
Może Amerykanie inaczej do tego podchodzą. Dla nich to wydaje się takie proste - bestselerowa książka, po której ludzie odzyskują wiarę... To i ekranizacja będzie równie dobra.
Może zresztą ja jestem spaczony. Ale po prostu wiem, że zmiana nie raz musi boleć i wiara nie polega jedynie na podskakiwaniu i krzyczeniu Alleluja. Nie wszystkim dana jest też pewność.
I dlatego nie ruszają mnie takie opowieści - zbyt proste, zbyt słodkie, zbyt oczywiste. Są jak kazanie, które może i zachwyca barwnością, bawi i zaciekawia, ale nic nie zmienia. Bo nie dotyka Twojego życia.

Jeżeli mam wybrać film o wierze, to zamiast kiczowatych i uproszczonych (ach ten scenariusz) obrazków, wybieram jednak coś bardziej poetyckiego jak choćby "Faustyna" albo nawet mnie oczywistego jak "Jezus z Montrealu". A jaki będzie wchodzący właśnie na ekrany kolejny film z amerykańską "historią z życia wziętą"? Może on zmieni moje nastawienie do tego typu produkcji. 


12 komentarzy:

  1. Oglądałam na jednej z lekcji religii, nie był zły, nawet mi się podobał i później oglądałam go raz jeszcze ;)


    Pozdrawiam serdecznie i zapraszam do siebie ;)
    http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cóż, jak widać można różnie do tego podejść

      Usuń
  2. Cóż, może dla wytrawnego widza faktycznie film zbyt prosty i oczywisty. Myślę jednak, że taka forma przekazu o sprawach nie ma co ukrywać - trudnych może się podobać. Temat wiary pominę, a raczej pozostawiłabym ten temat każdemu do jego osobistych rozważań. Może i ten film to nie arcydzieło ale mnie, moim znajomym i ludziom w kinie (może nie bardzo), ale się podobał.
    Wszystkiego dobrego na święta dla Ciebie i całej rodziny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję bardzo za życzenia! I na pewno się nie obrażam jak ktoś ma inne zdanie :)

      Usuń
  3. Widziałam film i ma coś w sobie, jednak nie nazwałabym go naprawdę ambitnym i dobrym. Wesołych Świąt i wszystkiego dobrego :)
    Justyna z livingbooksx.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Oglądałam ten film i powiem szczerze, że pomimo całej jego amerykańskości, łezki mi poleciały. Ale ja ogólnie płaczę na filmach i na książkach więc nie dziwota że tu też tak było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. przyznam, że i mi się zdarza wzruszyć. A tu niestety nijak łezka się nie pojawiła. Ale może jednak za ostry jestem? Może po prostu ten kiczowaty obrazek nieba mnie tak zdegustował

      Usuń
  5. Ja czytałam książkę i bardzo mi się podobała, a na dzisiaj mam zaplanowany film :)

    OdpowiedzUsuń