Strony

niedziela, 7 lutego 2016

Juliusz Cezar, czyli uniwersalny klucz do mechanizmu dążenia do władzy!

            Oszaleć można, kiedy się czyta motywowane polityką recenzje „Juliusza Cezara”, jednej z najnowszych propozycji Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera w Warszawie. Proszę Państwa, pamiętajmy, że obcujemy ze sztuką. Naturalnie – ilu interpretatorów, tyle poprawnych recenzji, jednak gdy zaczynamy z zaciętością godną naprawdę innej sprawy rzucać na teatr psy tylko dlatego, że dostrzegamy w przedstawieniu aluzje czy metafory, tracimy siłę swoich słów. Trudno poważnie traktować kogoś, kto zamiast mówi o tym, co widzi, kreśli słowa wyznaczające jego światopogląd. Wskazanie słów: gender, chaos i bełkot jako wyznacznika spektaklu, nie tylko nie odciągnie widzów od kas, ale też przede wszystkim daje obraz nas samych, nie zaś oglądanego widowiska. Zatem – zarówno chwaląc spektakl, jak i ganiąc go, dajmy wyraz sztuce, nie zaś swoim politycznym preferencjom.

            Żeby było śmieszniej - w razie gdyby ktoś chciał mnie teraz odsądzić od czci i wiary - „Juliusza Cezara” w reżyserii Barbary Wysockiej wcale nie nazwę teraz arcydziełem, by go bronić stojąc po drugiej stronie politycznej barykady. Szekspir w takim wydaniu jest odmienny od tego, jak postrzegam wielkie dzieła dramatyczne. Jednak - co najważniejsze - wiem, że teatr wierny dokładnie treści literackiego pierwowzoru byłby już na zawsze skostniałą materią, która w żaden sposób nie zdołałaby dotrzeć do widza. Nie jestem fanem uwspółcześniania tekstów literackich, jednakże w zabiegu tym widzę zarówno chęć zainteresowania widza odświeżonym spojrzeniem, jak i wykorzystania stylistyki, którą zna i rozumie widz. Świat się zmienia, my się zmieniamy. Gdyby Helena Modrzejewska przedziwnym zrządzeniem losu przeniosła się w czasie i zagrała którąkolwiek ze swoich wielkich kreacji szekspirowskich dziś przed nami, ze swoim widzeniem teatru uznana zapewne zostałaby za anachroniczną lub nawet śmieszną. Mijają epoki, zmieniają się konwencje, mnożą środki wyrazu. Nie zawsze muszą nam się podobać, jednak nie można odmawiać im prawa istnienia. Nie mamy monopolu na trafność sądów (sam czasem dostrzegam, że to, co mnie bawi w jakimś przedstawieniu czy razi sztucznością, innych zachwyca…).

Szedłem na „Juliusza Cezara” pełen niechęci. Szekspir to Szekspir, panowie w garniturach nijak się mają do antycznych pierwowzorów postaci, myślałem. Tymczasem zastosowana przez twórców przedstawienia formuła teatralna wciągnęła mnie od początku. Jeszcze przed rozpoczęciem akcji zakładałem się z kumplem o to, który z obecnych na scenie aktorów najbardziej pasuje do roli Brutusa. Przegraliśmy zakład obaj… Taka anegdotka, ale pokazuje, że wznosząc się ponad własne przyzwyczajenia (a - niestety - moi znajomi wiedzą, że w marudzeniu nie mam sobie równych), zaczynamy dostrzegać sposób, w jaki interpretują sztukę jej twórcy. Droga, jaką obrano w Teatrze Powszechnym, nie jest łatwa. Gdyby postanowiono zastosować najtańszy z chwytów – przenieść wydarzenia  do dzisiejszego Parlamentu, teatr strzeliłby sobie w stopę, byłby przecież zaangażowany politycznie, co uznać by trzeba było za nienormalne, mało kto brałby takie przedstawienie zresztą za poważne. Tutaj jedynie wykorzystano współczesną tkankę, taką jak kostiumy (wspomniane garnitury, teczki, niszczarki dokumentów), by ukazać, że mocno już odległy w czasie tekst nie traci na uniwersalności. Odegrany w różnych miejscach świata, przy wykorzystaniu typowych dla tego miejsca środków, stanie się metaforycznym odniesieniem do tego, co otacza widzów. I tym właśnie „Juliusz Cezar” w Powszechnym wygrywa.
            Zamach na Cezara był niegdyś i jest w dzisiejszej wersji rodzajem mechanizmu zdobywania władzy. Tak jak w starożytnym Rzymie, jak na dworach królewskich w wieku XVI, tak i dzisiaj panowanie nad światem spędza sen z powiek jednostkom, ugrupowaniom, a nawet całym narodom. Przez to, że mechanizmy dążenia do władzy są wciąż bardzo podobne, widziane z boku muszą razić zakłamaniem, nawet gdy w tle padają słowa o demokracji czy wolności człowieka.
            Przeniesienie wojny o władzę i zamachu na dyktatora do bliżej nieokreślonego rzędu foteli ma w sobie coś fascynującego. Odbieramy to jako mocne uwspółcześnienie, razem z kostiumami, jakie przywdziewają kolejni bohaterowie dramatu - jednocześnie rozumiemy, że taka sytuacja może zdarzyć się wszędzie, ale też nie stajemy przed sytuacją, w której ktoś narzucałby nam, ze oto mowa o takiej, czy nie innej postaci realnej. Pewnie, aluzje trafiają się tu czy tam, mogą powodować uśmiech jednych i zgrzytanie zębami drugich, ale - po pierwsze mają charakter swego rodzaju puszczenia oka do widza, z drugiej zaś - nikt tu nie żongluje polityką, nie wykorzystuje niczego, co nie miałoby miejsca, a już na pewno nie dryfuje w kierunku jednostronnego politycznego zadęcia. Historia spisku przeciw władcy będącego „zagrożeniem” dla ogółu, ma wymiar bardzo ogólny, dzięki czemu jest także lekcją dla nas samych, którzy przecież nie jesteśmy władcami. Odsłaniając mechanizm dążenia do władzy, „Juliusz Cezar” piętnuje wady człowieka jako takiego, z jego skłonnością do kłamstwa, mitologizowania i zaklinania rzeczywistości.
            Barbara Wysocka teatralizuje zachowania bohaterów, co jeszcze bardziej podkreśla dramat Cezara, człowieka, który w swej władzy ustabilizował się na pozycji kogoś, kto nie może czuć zagrożenia, bo jest przecież wielki. Dążenie do zdobycia władzy przy użyciu wszelkich dostępnych środków obnaża nie tylko brak wizji spiskowców, ale także ich małość, nie mają oni przecież do zaoferowania nic, co byłoby przeciwwagą dla formy rządów stosowanej przez dyktatora…
            Kiedy ci, którzy zabili Cezara przyglądają się jego ciału (rozmazywana krew jest może i ogranym, ale sugestywnym środkiem wyrazu), dają wyraz swojemu brakowi siły i wizji tego, jak „lepsze” rządy miałyby w ich wykonaniu wyglądać. Władza dla władzy? Byle tylko nie tamci? Skąd my to znamy? Ale też skąd znają to inne narody? Tak jest wszędzie! Dawno już pozbyliśmy się chyba złudzeń, że ktoś tak bardzo chce rządzić, by coś dla nas zrobić…
            Jeśli więc nie o naprawę świata chodzi bohaterom sztuki, to najpewniej ich działania mają nas przestrzegać, by nie dążyć do władzy za wszelką cenę. Walka z wyimaginowanymi czy prawdziwymi demonami może nas zaprowadzić w miejsce, w którym staniemy się tym, przeciwko czemu występowaliśmy. Smutne i śmieszne zarazem – nie sądzicie? Ale jakże ludzkie i zarazem prawdziwe!
             To, co w momentami zbyt dla mnie nowoczesnym widowisku, a więc opartym na medialnej w wyrazie scenografii, jest najważniejsze, to świadomość, że niezależnie od czasów, miejsc czy ludzi, zawsze schemat politycznych rozgrywek jest podobny. Znajdą się ci, którzy płyną z prądem, ci, którzy podburzają do działania i są w tym niezwykle skuteczni oraz ci, dla których  przy każdej „dobrej zmianie” da się upiec jakąś własną pieczeń. Przede wszystkim jednak, mamy tu sugestywny obraz gnuśniejących elit politycznych, które żyją w oderwaniu od realiów życia codziennego i muszą prędzej czy później stać się obiektem drwin i społecznej niechęci.
            Plusem przedstawienia reżyserowanego przez Barbarę Wysocką jest prosty przekaz: w polityce wszystkie chwyty są dozwolone. Tutaj przecież każde słowo, każdy gest są obliczoną na sukces grą, prawda i fałsz to tylko nic nie znaczące kwantyfikatory, a honor, dobro Ojczyzny – to frazesy. Teatr Powszechny sam nazywa się teatrem, który się wtrąca. W tym przypadku jest tak  w istocie. Nie instruuje się widzów, po której ze stron mają się opowiedzieć, zmusza się ich natomiast do refleksji nad tym, czy należy zacząć się bać tego, co sami robimy.

            Sposób poprowadzenia poszczególnych postaci jednym na pewno będzie się podobać, innym zaś nie. Owszem, bohaterowie dramatu są rysowani grubą kreską, często bardzo ekspresyjni, choć nie wszyscy i nie w każdym momencie. Mnie zabrakło w przedstawieniu, żeby czyjaś gra zwaliłaby mnie z nóg. Jest mocno, jest poprawnie, brakuje mi wybitnej kreacji. Jedno jest natomiast pewne, wyszedłem z teatru z poczuciem, że warto zastanowić się, jak bardzo wszyscy jesteśmy do siebie podobni i śmiesznie mali w dążeniu do władzy. Jak się przed tym uchronić? Tu już każdy musi sam sobie odpowiedzieć na to pytanie.
            Aktorskim odkryciem przedstawienia jest dla mnie na pewno Anna Moskal. Aktorka o niebanalnej urodzie, niebywale utalentowana jeśli chodzi o sceniczne przeobrażenia. W spektaklu momentami bardzo androgyniczna, ma w sobie – nie tylko wizerunkowo, ale i warsztatowo – coś z Tildy Swinton, a już samo to powoduje, że warto mi będzie przyjrzeć się jej innym kreacjom. Podoba mi się również Michał Czachor, najbardziej ludzki z wszystkich bohaterów przedstawienia. Rozterki Kasjusza widoczne są jak na dłoni, pełne emocji wnętrze pobrzmiewa w gestach, w mimice. Gra Czachora pozbawiona jest sztuczności, a to zaleta. Arkadiusz Brykalski również dzięki wyważonemu aktorstwu potrafi pokazać coś więcej niż tylko wykrzyczany manifest pobożnych życzeń i mniej czy bardziej rozpaczliwie brzmiących politycznych sloganów. Myślę jednak, że chciałbym zobaczyć aktorów w zupełnie innych odsłonach, żeby zrozumieć, na ile ich „cezarowe” oblicza były podyktowane wymogami reżyserki, a także co jeszcze ciekawego maluje ich aktorska paleta.
            Zaskakujące, ale najmniej przekonuje mnie sama reżyserka, która w pewnym momencie pojawia się na scenie jako … Marek Antoniusz! Odcina się od pozostałych postaci nazbyt może współczesnym podejściem, jej rolę traktuję jako sceniczny performance, albo może jako rodzaj komentarza autorskiego, nie wiem. Robi wrażenie - owszem, ale mnie akurat najmniej przekonuje, podobnie zresztą jak Michał Jarmicki w roli Cezara.

            Nie brakuje w „Juliuszu…” balansowania na granicy między teatrem a rzeczywistością współczesnej polityki. Wciąż jednak przedstawienie pozostaje tym, czym powinno być w istocie, a więc twórczą interpretacją dzieła wybitnego angielskiego dramaturga. Był Szekspir wielkim reformatorem teatru, miejmy to gdzieś w pamięci zastanawiając się, czy twórcy spektaklu mają prawo do takich a nie innych rozwiązań. Poszukiwanie dróg jest istotą teatru i bardzo dobrze, że Teatr Powszechny taką próbę „Juliuszem Cezarem” podejmuje.

            Dużym zaskoczeniem wydaje się wykorzystanie w spektaklu utworów Republiki i Kultu. Treść znanych songów Kazika i Ciechowskiego wpisuje się co prawda znakomicie w tematykę widowiska, jednak nieco razi, bo powoduje, iż bardziej przez chwile identyfikujemy się z twórcami znanych utworów niż z tym, co dzieje się na scenie. Finałowo wybrzmiewające przemówienie generała Wojciecha Jaruzelskiego obwieszczającego wprowadzenie stanu wojennego smuci, ale też przestrzega i puentuje znacząco to, co stało się ze spiskowcami. Całość oceniam na czwórkę, przedstawienie ma swoje wady i zalety, jednak pozostaje w pamięci jako głos wzywający do dyskusji na temat tego, jak widzimy nasz zmieniający się świat. Gdy tak pędzimy autostradą walki o pozycję i władzę, zatrzymajmy się na którymś ze zjazdów i nabierając oddechu pomyślmy, czy aby nie mkniemy w złym kierunku!
Sakis

Włodek napisał o spektaklu tyle, że trudno cokolwiek do tego dodać. Co do odniesień do współczesnej polityki - trudno zupełnie się od tego odciąć, skoro sami twórcy radośnie powstawiali tam np. dialog z publicznością typu: dajmy im 100, a niech tam, dajmy im 500 na głowę. Te garnitury, teczki, papiery, to wszystko aż kusi, by właśnie takich odniesień szukać. I na tym trochę uniwersalizm sztuki może tracić - mamy z jednej strony granie komuną (piosenki: Włodek chyba nie wymienił jeszcze Lipińskiego i TILTu), a z drugiej właśnie puszczanie oka, że to niby o obecnej ekipie, która jest szczytem populizmu i pustych obietnic. To już nie jest jedynie spektakl o zamachu na tyrana, o spisku, który szykowany jest za jego plecami. Jeżeli tak by było, to po godzinie mielibyśmy finał, a tu tak naprawdę dopiero po śmierci Cezara, zaczyna się maraton różnych symboli i skojarzeń. Nie wszystko mi w tym wykonaniu pasowało, ale jedno muszę przyznać: człowiek wychodzi ze spektaklu cały czas o nim myśląc, doszukując się znaczeń i przesłania. 
Jedna z bardziej oczywistych płaszczyzn do odczytania tej sztuki, dotyczy właśnie polityki i władzy: ktokolwiek szedłby do niej ze wspaniałymi motywacjami, potem staje się podobnym do tych, którzy byli przed nim i byli przez niego krytykowani. Ale tu rozegrano to trochę w stylu Makbeta: każdy ze spiskowców zmaga się z duchami, które przypominają mu jego czyn, pokazują mu kim się stał - gdyby nie to, pewnie uważaliby się za świetnych rządzących, bez wyrzutów sumienia.
Mimo mojego marudzenia na to co mnie we współczesnym teatrze drażni: nadmiernego szukania nowoczesności, nawiązywania do współczesności, chęci szokowania widza, tym razem wyszedłem bez niesmaku... Na pewno na tym spektaklu trzeba mieć otwartą głowę, może nie każdemu wszystko się spodoba, ale tak czy inaczej jest to sztuka, którą warto zobaczyć.
Robert

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz