Dawno,
dawno temu… w zamierzchłych latach dziewięćdziesiątych miałem marzenie, by
zostać aktorem. Przeciwko mnie sprzysięgło się wtedy wszystko, nie było więc najmniejszych
szans na realizację licealnego postanowienia. Człowiek z małego miasta, który
nigdy nie był w Warszawie (podróż do stolicy była dla nas wówczas niczym lot w
kosmos), wada zgryzu, niechęć rodziców… Nie udało się, zrezygnowałem, nawet nie
było sensu składać papierów. A myślałem o Warszawie… Minęło niemal dwadzieścia
lat, zanim przekroczyłem próg Akademii Teatralnej, z zupełnie innym zresztą
zamiarem. Nie wiem, czy byłbym dobrym aktorem, pewnie nie, nie wiem, czy
zrobiłbym karierę (to przecież udaje się nielicznym), wiem za to, że wizyta w Teatrze
Collegium Nobilium przywołała masę wspomnień.
Pewnie
to się teraz wydaje młodym ludziom śmieszne, ale to były czasy, kiedy nie
miałem komputera, dostępu do Internetu, a informacje o tym, jakie są wymagania
uczelni wobec kandydatów, docierały do nas w mocno okrojonej i mitologizowanej
postaci. Czasem ktoś próbował, najczęściej bez powodzenia… Dziś pewnie nie
zabrakłoby mi odwagi, tyle że to już zupełnie inny świat.
Cieszę
się, że los zakpił ze mnie i dopiero po tylu latach pozwolił mi zobaczyć, jak to
wszystko wygląda. Dziś już niczego studentom Akademii Teatralnej im. Aleksandra
Zelwerowicza nie zazdroszczę, mam swoje życie, nawet patrząc przez pryzmat
niespełnionych gdzieś tam młodzieńczych pragnień zachowuję otwarty umysł.
Znajomi, uważający mnie za złośliwego, marudnego i szukającego dziury w całym,
byli przekonani, że zdrowo przyłożę studentom za przedstawienie, które pewnie
nie przypadnie mi do gustu. Już się
śmiali, że pewnie nie znajdę tej magii, której tak szukam w teatrze (podobnie
zresztą jak w życiu)…
Na
„Barbarzyńców” Gorkiego, spektakl dyplomowy studentów IV roku wydziału
aktorskiego, grany w Teatrze Collegium Nobilium, trafiłem zupełnym przypadkiem.
Pomyślałem – dlaczego nie, może to będzie taki przerywnik między różnymi
spektaklami, które widziałem w tym roku. Jaki przerywnik? Okazało się, że nie
tylko warto było iść, ale też, że młodzi aktorzy sprawili mi ogromną
przyjemność.
Reżyser
- Adam Sajnuk - przeniósł rzeczywistość XIX-wiecznej rosyjskiej prowincji na
grunt współczesnej polskiej wsi. Nie jestem co prawda zwolennikiem
uwspółcześniania tekstów kultury, jednak tym razem okazało się, że było to
świetne posunięcie. Mający już 111 (!) lat tekst Maksyma Gorkiego dzięki temu
zabiegowi stał się celnym komentarzem dla specyfiki i kondycji niewielkiej
społeczności wiejskiej z jej specyficznym usytuowaniem z dala od wielkich
miast, a zarazem wielkim dążeniem do nowoczesności, nawet tylko utożsamianej z
przebiegającą nieopodal autostradą. W pewien sposób odnosi się to nawet do
moich dawnych marzeń o teatrze!
Mamy więc dość barwną grupę mieszkańców wsi, którzy - zamknięci w swojej społeczności niczym w więzieniu, toczą ze sobą małe wojny o osobiste sukcesy. Jak to zazwyczaj bywa, ich życie pełne jest zwyczajnych zdarzeń, ploteczek, zawiści, zachowań będących przedmiotem ogólnej dyskusji, ale też zwątpienia, goryczy, że oto gdzieś istnieje inny, wspaniały świat, w którym życie jest tak kolorowe, a tutaj tymczasem ludzie są jakby zawieszeni w próżni. Celnie taką społeczność określił Wyspiański w „Weselu”, pisząc:
Mamy więc dość barwną grupę mieszkańców wsi, którzy - zamknięci w swojej społeczności niczym w więzieniu, toczą ze sobą małe wojny o osobiste sukcesy. Jak to zazwyczaj bywa, ich życie pełne jest zwyczajnych zdarzeń, ploteczek, zawiści, zachowań będących przedmiotem ogólnej dyskusji, ale też zwątpienia, goryczy, że oto gdzieś istnieje inny, wspaniały świat, w którym życie jest tak kolorowe, a tutaj tymczasem ludzie są jakby zawieszeni w próżni. Celnie taką społeczność określił Wyspiański w „Weselu”, pisząc:
„Tak
by się nam serce śmiało
do
ogromnych, wielkich rzeczy,
a
tu pospolitość skrzeczy,
a
tu pospolitość tłoczy,
włazi
w usta, uszy, oczy (…)”.
Patrząc
na mieszkańców Wierchopola, mamy wrażenie, że nie ich prostota i małomiasteczkowość
zabija w nich to wszystko, z czego jesteśmy dumni patrząc na samych siebie.
Żyjący w oddaleniu od rzeczywistości wielkiego miasta, w swego rodzaju
zawieszeniu między nowoczesnością a jakimś przaśnym i skrajnie już
anachronicznym światem, ci „barbarzyńcy” są w dużej mierze zdeterminowani, by
stać się kimś, kto jawi im się jako lepszy. Stąd te zaskakujące makijaże, pozy,
stąd to gorączkowe oczekiwanie na przyjazd inżynierów, a także komicznie smutna
walka o zdobycie przychylności przybyłych. Zacofanie? Wieś? A zastanówmy się,
jak bardzo my, miastowi – jesteśmy do nich podobni? Jak imponują nam „gwiazdy”,
mieszkańcy jeszcze większych miast, przybysze z Zachodu, a już zza oceanu
koniecznie! Jak bardzo przypominamy tych prostych mieszkańców Wierchopola w
swych naiwnych dążeniach do bycia kimś ważniejszym… Jak ważne jest dla nas, tak
jak dla nich, zdobycie uznania kogoś stojącego wyżej, zwrócenie uwagi na
siebie, zaimponowanie innym. Wykorzystujemy przecież te same metody:
podlizujemy się, plotkujemy, stroimy w kolorowe piórka, ukrywamy wszystko to,
co w naszych własnych oczach jawi się nam jako gorsze. Niczym nie różnimy się
więc od tych, którzy na scenie tak bardzo nas śmieszą. Jesteśmy tacy sami,
dlaczego więc wydaje nam się, że jesteśmy inni, lepsi? Czy dlatego, że zawsze
znajdą się tacy, dla których to my będziemy wzorami?
Przybycie
inżynierów, nadzorujących budowę autostrady, wnosi w monotonne życie miejscowych
całkowicie nową jakość. Jest o kogo walczyć,
jest w kim się przeglądać, do kogo chcieć być podobnym. My tymczasem
poznajemy przybyłych z ich własnymi dramatami. Anna (w tej roli Martyna
Trawczyńska) i Czerkun (Jakub Gawlik) oraz Cyganow (Maciej Zuchowicz) też mają określoną drogę, jaką przebyli, by
być w tym miejscu, w którym się znajdują. Zamiast jednak oczekiwanej nowoczesności, dają
miasteczku własne problemy, zmieniają mieszkańców wprowadzając niepotrzebnie własne standardy, zmieniające
istniejące w Wierchopolu stosunki społeczne i relacje między ludźmi. Zaczyna
znikać poczucie bezpieczeństwa, najpierw autochtonów, ale później także
przybyłych, przez co granica między byciem tym gorszym a tym lepszym ulega
przeniesieniu.
Przybyli,
zamiast pomagać mieszkańcom w rozwoju (czego ci tak bardzo przecież oczekiwali),
albo próbują nawracać ich i zaprowadzać własne porządki, albo też bezlitośnie
szydzą z mieszkańców, gardząc nimi i uważając się za lepszych. Wszystko to
powoduje, że żyjący może niezbyt nowocześnie, ale za to bezpiecznie ludzie
pozbawieni zostają tego, co wyznaczało szkielet ich społeczności. Wspólnota
wiejska, z narzuconymi stosunkami społecznymi, rolami i sądami, zmienia się, do
głosu dochodzą najbardziej prymitywne instynkty. Gdy miejscowi podglądają
inżynierów, widzimy jeszcze tylko małomiasteczkową chęć, by wiedzieć wszystko o
wszystkich, by podglądać, opowiadać o tym sąsiadom. Takie uwięzienie w stereotypie
jest może śmieszne, odsłania miałkość życia, ale jest też prawdziwe. Jednak to,
co wnoszą ci niby lepsi, którzy nie szanują siebie nawzajem, piją, zdradzają
się, bywają nieprzyjemni, a nawet jeszcze bardziej od innych ograniczeni, musi
odbić się wszystkim czkawką. I tak się dzieje. Barbarzyństwem okazuje się próba
udowodnienia przez inżynierów, że ma być tak na wsi, jak oni to widzą. Chociaż
jawili się jako mądrzejsi (bo przecież są nie stąd!), okazali się nie bardziej
prymitywni od mieszkańców Wierchopola! Ich pojawienie się w żyjącym swoim
życiem miasteczku powoduje ujawnienie skrywanych przez mieszkańców fobii i
lęków, uczuć, które mogą szokować. Cała druga część przedstawienia to swoisty
danse macabre – każde kolejne wydarzenia zmierzają do unicestwienia
bezpiecznego świata bohaterów. Kto okazał się większym barbarzyńcą? Musimy
ocenić sami. Dlaczego jednak ci lepsi wyjeżdżają i zostawiają to, co tak
rozbabrali i niepotrzebnie zniszczyli? Dlaczego w miejscu, gdzie jeszcze
niedawno było tak zielono, ograniczeni dźwiękoszczelnymi ekranami pozostawieni
zostali pokaleczeni emocjonalnie i słabi ludzie? Kto teraz im pomoże, gdy nie
da się już przywrócić stanu, w którym być może nie do końca szczęśliwi, byli
jednak pewni tego, co jest ich światem?
„Barbarzyńcy”
okazali się znakomitym, tętniącym życiem i pełnym odniesień, metafor oraz
alegorii przedstawieniem. Prostota scenografii ma tu swoje uzasadnienie,
bohaterowie, nakreśleni rozmaitymi kreskami są prawdziwi, stanowią jednocześnie
dla widzów zwierciadło, w którym boleśnie uchwycimy swoje własne wady i najgorsze
cechy. Co zaś najważniejsze - młodzi aktorzy zarazili widownię swoją
młodzieńczą radością grania, nieczęsto w profesjonalnych teatrach ze sceny bije
tak wielka miłość do sztuki, tyle szczerego zapału i wiary, że tworzy się coś
pięknego! A tutaj to wszystko było!
Twórcy
przedstawienia postawili przed studentami trudne zadanie. Spektakl jest
wymagający: mieszają się konwencje, stosowane środki wyrazu, trzeba umieć
śpiewać, tańczyć, śmieszyć i wzruszać. Głęboka woda… Wielu młodych ludzi
zasługuje na to, by zapamiętać ich nazwiska i twarze. Absolutnie i bezwzględnie
moje serce skradła w „Barbarzyńcach” grająca Doktorkę Wiktoria Wolańska. Gra
postać rozedrganą wewnętrznie, mocno skomplikowaną, skrywającą przed światem za
maską choroby psychicznej swoje prawdziwe ja. Pod wpływem wydarzeń podejmuje
dramatyczną decyzję, by odkryć się przed światem. Piękna, wzruszająca postać.
Brzydka, odcinająca się w grupie, przypomina nieco losy Marii Komornickiej. I
do tego ten głos! Dyrektorzy teatrów powinni zwrócić na nią uwagę!
Justyna Kowalska jako Pritykina jest
równie znakomita. To ona porusza widownię najbardziej. Choć Pritykina uosabia
wszystko to, co w zaścianku najbardziej karykaturalne, daje się lubić. Jest w
niej coś, co w tej pospolitości i naiwności wyrasta ponad społeczność. Dobra,
nieskomplikowana natura, życzliwość? Nie wiem. Młoda aktorka musi jeszcze
nauczyć się mierzyć z przeciwnościami, które pojawiają się w niespodziewany
sposób w trakcie przedstawienia, jednak ma tę wspaniałą umiejętność tworzenia
postaci, w której autentyczność się po prostu wierzy!
Kolejną wyrazistą młodą adeptką
sceny jest też Karolina Bacia. Jej Iwakinowa zbudowana jest może za bardzo na
fizjonomii aktorki, jednak niewątpliwie daje świadectwo rozwijającego się
talentu. Nie sposób jej nie zapamiętać!
Nadieżda w ujęciu Martyny Dudek
również zapowiada się interesująco, choć - niestety - przyznać trzeba, że w
solowych scenach tanecznych brakuje podparcia roli w mimice twarzy. Wiem,
czepiam się, ale gdy aktorka tak wirowała, brakowało tam ekspresji… Weronika
Humaj dała się z kolei poznać jako aktorka o silnej osobowości. Rozwichrzona
fryzura, potęgująca emocjonalne rozdarcie Katii, nie zmienia faktu, iż z
dziewczyny emanuje coś na kształt wewnętrznej siły. Tutaj nie mam pytań czy
uwag – każde spojrzenie, gest, wyrażone jest idealnie!
Z pań, które zapamiętam z całą
pewnością i śledzić będę ich artystyczną drogę, wymienię jeszcze Hannę Wojak i
Martynę Trawczyńską. Pierwsza z aktorek niepokojąco trafnie oddała wygląd i
zachowanie wielu współczesnych młodych dziewcząt. Choć to obraz smutny, to
jednak bardzo prawdziwy. Na uwagę zasługuje również Martyna Trawczyńska, która
wydaje się (dzięki uchwyceniu cech „miastowej” Anny) o wiele dojrzalsza od koleżanek
ze sceny. Jest konsekwentnie inna i tylko chwilami mam wrażenie, że w jej grze
znaleźć można echa podobieństwa do fizyczności Anny Samusionek. Będę marudził,
bo zabrakło mi w roli Anny silniejszego portretu w scenie kryzysu jej małżeństwa,
ale i tak jest dobrze.
Co do panów, również jest kogo
chwalić! Filip Milczarski jest
zwyczajnie świetny, nie tylko w fizycznym oddaniu roli, ale też w genialnym
głosowo portrecie Pawlina, będącego dzięki niemu najbardziej zauważalną z
męskich kreacji „Barbarzyńców”. Czuję, że nazwisko tego młodego człowieka warto
zapamiętać, bo będzie o nim głośno. Podobać może się także Kamil Szklany jako
Monachow – podejrzewam etatowy na roku odtwórca ról zakochanych tajemniczych
amantów. Jest skupiony, ma dobre warunki do tego, by dobrze aktorsko się
rozwijać. Zabawnie wypada w roli uśmiechniętego, choć poddanego tyranii ojca
Griszy młodziutki Henryk Simon. Z kolei Jakub Gawlik (Czerkun) i Maciej Zuchowicz
(Cyganow) są poprawni, choć brakuje im jeszcze momentami dojrzałości, by
podeprzeć nią rolę. Tej z całą pewnością nie brakuje Joannie Kuberskiej, która
w roli Lidii imponuje nie tylko urodą, ale i niemałymi umiejętnościami. Przyznam
szczerze, że starałem się z pierwszego rzędu rozproszyć aktorkę i tylko na
chwilę zadrżała jej warga w uśmiechu. Nieźle!
Jestem pod wielkim wrażeniem młodych
aktorów. Ich pasja, młodzieńcza radość i talent zaowocowały spektaklem, który
momentami jest naprawdę świetny, co więcej, w całości wypada nawet lepiej niż
co niektóre przedstawienia, które oglądam w wykonaniu ich nieco starszych
kolegów. Studenci Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, perfekcyjnie
przygotowani pod względem dykcyjnym i aktorskim, wsparci dodatkowo przez
uznanych aktorów: Katarzynę Skarżankę i Stanisława Banasiuka (tutaj oceniam
tylko młodzież, ale widzę i doceniam Państwa wkład!), zaprezentowali „Barbarzyńców”,
dzięki którym zimowy smutny wieczór stał się piękny. Po to chodzimy do teatru!
Sakis
My niestety zaniedbaliśmy teatr, ale musimy to nadrobić :)
OdpowiedzUsuńBuziaczki! ♥
Zapraszamy do nas :)
rodzinne-czytanie.blogspot.com
Nadrabiajcie, nadrabiajcie... Tyle się przecież w teatrach dzieje!
OdpowiedzUsuńByłem, widziałem i nawet po wielu dniach jestem pod wielkim wrażeniem. Spektakl wyjątkowy!!! Scena Narodowa powinna wspomóc tak niezwykłe widowisko i otworzyć się na nie. Każdy powinien o tym spektaklu usłyszeć i móc się na niego wybrać!
OdpowiedzUsuńTo dobry pomysł! Może warto zainteresować tym przedstawieniem ludzi, którzy mogą udostępnić scenę dla młodych artystów?
OdpowiedzUsuń