Strony

czwartek, 3 grudnia 2015

Bent, czyli człowiek potrafi czerpać siły nawet z wyschniętej studni, jeśli musi...



Na blogu coraz więcej notek teatralnych - między innymi dzięki Włodkowi. Dziś gości na Notatniku Teatr Dramatyczny z "Bentem" , a potem ode mnie notki teatralno-filmowe, czyli Korolianus i Makbet.

             Bywają spektakle łatwe w odbiorze, lekkie tematycznie, przewidywalne, takie, po których naładowani pozytywną energią wychodzimy z teatru, by żyć dalej swoim życiem. Są jednak i takie, które wywierają na nas piętno, otwierają rany, takie, które zmuszają do myślenia, czasem wywołują refleksję nad tym, jak sami żyjemy, takie, po których płakać się chce i nie da się ich zapomnieć. „Bent” jest jednym z nich...

            W teatrze szukam piękna, emocji i prawdy. Wszystko to – w dużym natężeniu odnajduję w wystawianym od niedawna w Teatrze Dramatycznym (na Scenie Przodownik) spektaklu pt. „Bent”. Sztuka bardzo zręcznie wykorzystuje popularny w sztuce wątek homoseksualizmu, by nadać mu koloryt niemal całkowicie dotąd nieznany. Zamiast więc epatować tanimi chwytami, autorzy przedstawienia wciągają nas w emocjonalną karuzelę, która zmienia nasze spojrzenie na miłość.

            Bo przecież „Bent” jest właśnie przede wszystkim uniwersalną opowieścią o miłości, całkowicie niezależną od kwestii bycia homo- czy heteroseksualnym człowiekiem, na dodatek opowieścią tragiczną, choć z przepięknym morałem.

             Rzecz dzieje się w Berlinie w latach trzydziestych. Max, bohater sztuki Martina Shermana (w tej roli genialny Mariusz Drężek), gej w najczystszej chciałoby się powiedzieć postaci, korzysta z życia tego faktycznie wówczas jednego z najbardziej wyuzdanych miast świata. Żyje z dnia na dzień, w wynajmowanych mieszkaniach, bez pieniędzy, pracy, miłości. Jest w związku, ale cóż to za związek, jeśli po nocy pełnej narkotyków i alkoholu okazuje się, że w jego łóżku leży przygodnie poznany w gejowskim klubie mężczyzna, z którym zresztą uprawiał dziki seks na oczach swojego partnera.

            Wraz z dojściem do władzy faszystów sytuacja polityczna w Niemczech zaczyna się zmieniać, choć nie wszyscy zdają sobie jeszcze z tego sprawę. Dopiero po słynnej Nocy długich noży dyskryminacyjna nagonka całkowicie zmieniła życie wszystkich żyjących tam homoseksualistów. A wtedy już było za późno, by móc zmienić smutny koniec ich historii. Prześladowania, denuncjacje, upokarzające przesłuchania, tortury, a wreszcie - obóz koncentracyjny, zaś w nim jeszcze ostatecznie upodlenie.

            Początek przedstawienia zawierał w sobie wszystko to, co w wizerunku geja, jaki znamy z filmów czy teatru, pojawić się musi, a więc całkowite zblazowanie, przerysowanie zachowań, gestów, rozwiązłość seksualna, przesadna wrażliwość. Zatem: to wszystko, co tak mierzi, bowiem nie oddaje wcale prawdy o homoseksualistach. Ma to jednak swoje głębokie uzasadnienie w tym wypadku, ponieważ stanowi całkowite przeciwieństwo do tego, co dziać się będzie później – i w pewien sposób sprawia, ze pewne zjawiska jawią się nam ze zdwojoną mocą. Ten akt sztuki, choć barwny i dość libertyński w wyrazie, jest również stosunkowo smutny, bowiem ukazuje ludzi (celowo unikać będę tu słowa: homoseksualistów, gdyż wszystko ma wymiar uniwersalny, takie rzeczy dzieją się dziś także w związkach heteroseksualnych, dla których liczy się tylko tu i teraz, chwilowa przyjemność, słowo miłość nie ma większego znaczenia, jest się z kimś dla wygody, przyjemności, z wyrachowania.  Nie bez powodu mówi się, że związek musi sporo przejść, żeby pewne było, że ludzie się naprawdę kochają.

            Druga część sztuki dzieje się już w obozie. Ta część przedstawienia poraża, bowiem unikając tego, co tak skutecznie odstrasza ludzi od oglądania tego, co dotyczy homoseksualistów, sprawia, że widzowie ze łzami w oczach kibicują bohaterom, żeby im się udało, żeby przeżyli, żeby nauczyli się kochać. Czy się uda? Musicie zobaczyć sami. Coś się uda, ale komu i w jak przewrotny sposób – tego nie powiem. To po prostu trzeba zobaczyć...

            Wszystko to, co dzieje się w pierwszym akcie sztuki, ujawnia bolesną prawdę o dzisiejszym świecie, ludzie nie walczą o miłość, nie walczą o siebie, bardzo łatwo odpuszczają, nie wchodzą w głębsze relacje i wypierają miłość, bo ona wymaga od człowieka odpowiedzialności, rezygnacji z tego, by myśleć tylko o sobie. Łatwiej jest korzystać z życia, nie dając z siebie nic. W ten sposób rani się innych, ale kogo to obchodzi?

            Rudolf (w tej roli Kamil Siegmund) jawi się jako ten spokojniejszy, lepszy, bardziej przywiązany do partnera, ten który zawsze oszukiwany, zdradzany i poniżany będzie jego ostoją, niejako mimo wszystko. Sam zamknięty w swoim świecie muzyki, roślin i kultury nie dostrzega lub udaje, ze nie dostrzega, jak bardzo rani go Max, który nad szczęście w związku przedkłada swoje własne przyjemności. To zresztą Rudolf będzie pierwszym przystankiem na drodze Maxa do przejścia wewnętrznej przemiany. Bodźcem tym bardziej dramatycznym, że zadziała w najtrudniejszy możliwy sposób, Max będzie musiał... nie, nie powiem (trzeba samemu zobaczyć). A później będzie już tylko trudniej.

            Kiedy akcja przenosi się do obozu koncentracyjnego, dostaję wreszcie to, czego w teatrze szukam: najprawdziwsze emocje! Prosty przekaz, całkowity brak zbędnych gestów, fenomenalna gra obu najważniejszych w tej części spektaklu aktorów (do Mariusza Drężka dołącza z sukcesem Piotr Bulcewicz). Na scenie trwa walka, w której nie bierze się jeńców. Aktorzy walczą, by podbić widownię wytaczając najcięższe działa: talent.

            Uczciwie przyznam, że Mariusz Drężek jawił mi się dotąd jako dość manieryczny  aktor serialowy. Pamiętam choćby ten epizod w „Niani”, po którym stwierdziłem, że strasznie mnie irytuje. Minęły lata, omijałem konsekwentnie produkcje, w których aktor wystąpił, a tu nagle widzę go w Teatrze Dramatycznym i to od razu w głównej roli. Widzę – i nie dowierzam, że to ten sam człowiek. Bogactwo środków wyrazu, jakie płynie od niego ze sceny, szokuje. To, jak głęboko Pan Mariusz wszedł w rolę, robi wielkie wrażenie. On na scenie cierpi, oszukuje, robi, co trzeba, byle tylko przetrwać, by sprawić, że otaczająca go rzeczywistość będzie mniej brutalna, przygnębiająca. Wraz z kolejnymi szokującymi zdarzeniami jego życie staje się tak trudne do zniesienia, że widz zaczyna odczuwać, że już dość tego, że trzeba mu pomóc, pocieszyć jakoś.

            Obozowe przeżycia Maxa zagrane zostały tak wirtuozersko wręcz, że to brzmi aż niedorzecznie „lukrowato”. A jednak to prawda. Nie ma tam krzty przerysowania, nie ma niepotrzebnych modulacji głosowych, jest surowość, głębia i dojmujący mrok emocjonalny. Kiedy Max znów kogoś traci, gdy opowiada, co musiał zrobić, by nie dostać się do grupy „różowych trójkątów”, jego oczy wyrażają tak bezgraniczne oceany cierpienia, że widownia przestaje oddychać.  Niema prośba o pomoc, gdy padają strzały, jest dla widza trudna do zniesienia, bo przecież choć wiemy, że to tylko spektakl, zaciera się granica między realnością a fikcją, między sceną a widownią, jesteśmy tylko my i Max. I choć wiemy, że nie możemy nic zrobić, by ulżyć jego cierpieniu, tak bardzo chcemy, żeby już było dobrze, żeby wszystko, co się zdarzyło do tej pory, okazało się tylko złym snem. Niestety, nie okazuje się...

            Na tle tego popisu aktorskiego całkiem nieźle wypada także młodziutki Piotr Bulcewicz. W pierwszej z ról - Wolfa – musiał poradzić sobie z niełatwym zadaniem zaprezentowania nagości w sposób, który nie będzie wywoływał idiotycznych komentarzy na temat znaczenia dyskusyjnych form ekspresji w sztuce. Dał radę, nikt nie odbiera tego jako rodzaj niepotrzebnego ekshibicjonizmu, a istotny fragment życia bohatera. W drugiej roli – Horsta, dzięki któremu Max zaczyna dostrzegać potrzebę bliskości z drugim człowiekiem, potrzebę odczuwania więzi, prawdziwej miłości, młody ten aktor jest zwyczajnie świetny. Duża w tym zaleta oszczędnie stosowanych ozdobników aktorskich i potężny głos, który nabiera dodatkowego wyrazu chwilach, gdy aktor z niego rezygnuje, by w sposób przygaszony, delikatniejszy powiedzieć co czuje.

            Max i Horst walczą ze sobą tak długo, wtedy jeszcze nie wiadomo nawet, czy Max nie chce współwięźnia wykorzystać jedynie do tego, by mieć z kim porozmawiać. To Horst musi nauczyć go wszystkiego, co trzeba wiedzieć o przywiązaniu do drugiego człowieka, o miłości i akceptacji, także o poświęceniu. To długa droga dla Maxa, lubieżnika i dawniejszego utracjusza, zwłaszcza, że odbywa się w najmniej sprzyjających warunkach, w obozie koncentracyjnym, w pełnym świetle, gdzie nie można na siebie patrzeć, nie wolno nikogo dotknąć. A jednak Horst wie, że można kochać nawet w tych trudnych czasach. Można i trzeba. Tylko dzięki sile miłości możliwe jest zachowanie człowieczeństwa, gdy wszyscy wokół chcą cię z niego odrzeć. Pięknie zagrane, bardzo przemyślane, wspaniałe... Bez egzaltacji, bardzo męsko i godnie.

            Aktorsko daje się zapamiętać także Kamil Siegmund w roli Rudolfa (choć w spektaklu kreuje też postać Kapitana). Dobry głos, zaskakująco dojrzała interpretacja postaci człowieka, który poświęca się w imię jednostronnej miłości, a potem... po raz kolejny nie dopowiem, by widzowie poczuli chęć zobaczenia spektaklu na żywo.

            Czwartym genialnym bohaterem sztuki staje się – zupełnie nieoczekiwanie – scenografia. Wielkie ukłony dla Anety Suskiewicz za minimalistyczną i niezwykle praktyczną scenografię  z drewnianych palet. Surowość scenograficzna potęguje napięcie, jest też łatwa do kształtowania także w trakcie spektaklu, te same elementy potrafią w odpowiedniej konfiguracji imitować salon, wnętrze pociągu, celę więzienną, obozowisko w lesie, a nawet scenę kabaretową. No i te kamienie! Góry kamieni, które Max i Horst (oraz inni więźniowie) muszą bez sensu przenosić z miejsca na miejsce, bo ... tak trzeba (tak nakazują oprawcy, by wiele godzin dziennie nie robić nic innego, tylko nosić i nosić, aż się padnie lub oszaleje: bez różnicy, wtedy i tak człowieka czeka już tylko kula w głowę lub spalenie na ogrodzeniu pod wysokim napięciem...). Noszenie kamieni i jednoczesne trwanie przy swojej postaci wymagało od aktorów niezwykłej siły fizycznej i przygotowania mentalnego. Nieuchronne zmęczenie (sam po przeniesieniu drugiego kamienia zapewne musiałbym zrobić kilka minut przerwy) musiało przecież zrobić wyrwę w grze. A jednak - wcale tak się nie stało. To przecież były najtrudniejsze momenty sztuki, a aktorzy na sekundę nawet nie wypadli z ról. Cóż można powiedzieć w takiej sytuacji? Gdy słów brak, powiem tylko: dziękuję za to, czego było nam dane doświadczyć.

Całość uzupełniają znakomicie: świetnie komponująca się z akcją muzyka Piotra Łabonarskiego i z dużym wyczuciem poprowadzone oświetlenie (Paweł Srebrzyński), w kilku punktach będące wręcz najważniejszym elementem sceny.

            Dało się w spektaklu zauważyć również kilka symboli, podanych  w sposób delikatny, acz bardzo sugestywny: swastyka układana z kamieni, koszula Horsta, która staje się dla Maxa symbolem wyzwolenia, prawdy i największej miłości (przecież może ją dotknąć po raz pierwszy w życiu), wspomniana już nagość... Jest też znakomita w odbiorze scena seksu bez fizycznego zbliżenia, będąca jedną z najpiękniejszych scen miłosnych, jakie kiedykolwiek widziałem w teatrze. Trzeba to było wewnętrznie przeżyć, nie dziwię się zatem, że gdy przedstawienie się skończyło, Mariusz Drężek był tak wyczerpany, iż nie był w stanie ot tak – po prostu przejść do uśmiechów i ukłonów. Taka rola nie zdarza się aktorowi często. Tak wymagająca, tak spalająca emocjonalnie. Te emocje odczuwała widownia, odwdzięczając się aktorom ogromną owacją. A przecież są także sceny z ogrodzeniem, które stanowi kres wszystkiego... Co tam się działo!

            W zasadzie mam tylko dwie uwagi do twórców spektaklu. Po pierwsze: te niebieskie kąpielówki w pierwszym akcie są nieco zbyt współczesne, co razi i zbyt odcina się od sceny, po drugie: o ile wstrząsający efekt osiągnięty został w czasie sceny katowania Rudolfa przez Niemców, o tyle już to, gdy jest bity przez swego bliskiego, wygląda nieco śmiesznie. Jest to nazbyt wyraźnie udawane. Wiadomo, że nie chodzi o to, by bić naprawdę, ale jednak można to zrobić tak, by widzowie byli przekonani o tym, że to się dzieje naprawdę...

            Z całą  pewnością „Bent” w reżyserii Natalie Ringler jest przedstawieniem, które na długo zagości w repertuarze Teatru Dramatycznego. Nie tylko dlatego, że znajdą sie widzowie skłonni ten spektakl obejrzeć, ale także – jeśli nie przede wszystkim – dlatego, by w zalewie mniej lub bardziej udanych warszawskich produkcji teatralnych zaskakiwać jakością, wzruszać i zmuszać do refleksji.

            Reżyserka tłumaczyła w wywiadach, że zdecydowała się na „Benta”, bo pociągają ją sztuki, w których do głosu dochodzą ludzie, którzy się wcześniej nie liczyli. Choć istotnie jest to hołd dla wszystkich bezimiennych ofiar nazizmu, to także hołd dla tych wszystkich którzy żyją dzisiaj i nie potrafią zrozumieć, że ktoś odbiera im prawo do miłości. Gdy Max krzyczy w ostatniej pełnej dramatyzmu scenie, na chwilę przed druzgocącym finałem: „Kocham Cię. Co w tym złego?”, niejeden widz zacznie zastanawiać się, jak można komuś odbierać prawo do miłości. Zakończenie sztuki przewidziałem na kilka chwil przed jego nastąpieniem, wstrząsnęło mną tak, że minęło już kilka dni, a ja wciąż jeszcze nie wybrałem się znów do teatru. Niektóre spektakle wywołują taki właśnie efekt. Brawo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz