Strony

poniedziałek, 16 marca 2015

Niewinność zagubiona w deszczu - Eduardo Mendoza, czyli zaznać szczęścia w życiu

Burzę trochę rytm film-książka-film, więc dopiero jutro o Szumowskiej, potem pewnie Dukaj i Zadie Smith. Ach, no i Makbet w oryginale - ktoś się wybiera do Multikina jutro?
Moje trzecie spotkanie z Eduardo Mendozą i ci, którzy zaglądają częściej znają już mój stosunek do niego. Za każdym razem powtarzam sobie - może nie trafiłem jeszcze na tę najlepszą powieść, może nie mam szczęścia... Ale do tej słynnej trylogii fryzjerskiej też się może kiedyś dobiorę. 
Muszę jednak przyznać, że póki co "Niewinność zagubiona w deszczu" podobała mi się najbardziej. Drażni mnie tym samym co i wcześniej czytane powieści (o tym za chwilę), ale skondensowana na niewielkiej ilości stron wymusza fakt iż autor nie gmatwa się tak bardzo, nie przeciąga różnych wydarzeń w nieskończoność. A to wychodzi tej książce na plus.


Co mnie wkurza u Mendozy? Kompletnie absurdalne, nie logiczne zachowania i decyzje bohaterów. Są niczym laleczki, którymi się bawi autor, popychając je do wchodzenia w dziwne sytuacje i naigrawając z ich bezradności, zmieszania. Ja rozumiem, że człowiek głupieje gdy stanie wobec nieprzewidzianego, ale nikt mi nie wmówi, że sam włazi w jakieś dziury by się ukryć, potem znowu włamując się w to samo miejsce z którego uciekł, nie rzuca się ufnie w ramiona każdego napotkanego człowieka płci przeciwnej, by potem zakochać się i odkochać w ciągu jednej godziny... I tak w kółko. Czasem lubię rzeczy absurdalne, groteskowe, ale nawet one nie wymagają przecież robienia z bohatera jakiegoś kierowanego dziwnymi impulsami idioty. Zwłaszcza, że u Mendozy to zaślepienie i brak rozsądku spada niczym zasłona jedynie na pojedyncze osoby, gdy wszyscy pozostali wydają się ostoją rozsądku. Trochę podobnie jest w "Niewinności...", ale jak wspomniałem, ze względu na niewielką objętość książki, autor nie zdążył się rozpędzić w kretyństwach (choć też ich nie oszczędza, np. lizanie w obcym domu kanapy, na której kiedyś doszło do zbliżenia, jest przynajmniej dziwne). Próbuję przymknąć na to oczy.

To co jest fajnego to tło historyczne i geograficzne. Obojętnie czy to Wenecja, wojna domowa w Madrycie, czy też tak jak tu hiszpańskie wsie i miasteczka za czasów Franco, trudno odmówić fajnego klimatu, umiejętności kreowania ciekawych postaci drugoplanowych. Chwilami okoliczności w jakie wrzuca Mendoza swoich bohaterów, ten niepokój, niepewność co do ich dalszych losów jest jakby z zupełnie innej powieści - tajemniczej, może nawet na pograniczu grozy - kompletnie nie pasuje mi do ich zwariowanych przygód, decyzji i finału, który zwykle nie niesie ze sobą adekwatnego do wcześniej budowanego napięcia katharsis, czy rozwiązania. Tym razem zaskoczenie finałem jest bardzo pozytywne.

Na pierwszym planie mamy młodą zakonnicę, której umiejętności liderskie, zarządzania zostały docenione przez przełożonych - mimo wieku otrzymała funkcję przełożonej domu zakonnego, przy którym działa też szpital dla ubogich. Instytucja ta jest w bardzo złym stanie, kobieta stworzyła więc alternatywny plan, zakładający zmianę kierunku działalności budynku. Przewidując przyszłość, chciałaby założyć dom opieki dla osób starszych, niestety ze względu na spore koszty nie jest to sprawa łatwa. W poszukiwaniu sponsorów, zakonnica udaje się m.in. do miejscowego bogacza, utracjusza i casanovy, ostatniego spadkobiercy sporej fortuny ziemskiej. 

Ich spotkanie, pełne ciekawości z obu stron, zapoczątkuje dziwną grę, odpychania i przyciągania, rozmów o pragnieniach, celach życiowych i szczęściu. Co będzie jej finałem? 

Wiara i pragmatyzm, zasady i ich brak, prawda i kłamstwa... Choć z tym ostatnim nie wiadomo co komu przypisać. Siostra Consuela coraz bardziej brnie w ukrywanie swojej fascynacji, w poczucie winy i jednocześnie pragnienie jest tak silne, że nie potrafi z nim walczyć. A don Augusto? Niby kłamie, ale chyba wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że trudno go brać na poważnie...
Chwila zapomnienia i wielkiej namiętności będzie pamiętana przez jedno i drugie aż do śmierci. Najciekawsze jest jednak to jak będą je wspominać. To co wydawało się słabością, przecież może lec u podstaw czegoś ważnego. I odwrotnie.

Niby najbliżej temu do melodramatu, ale bez żadnej ckliwości, a Mendoza nie byłby sobą gdyby nie włożył tu choć odrobinę swojej ironii 

3 komentarze:

  1. Nie znosze tego faceta. Jest dla mnie kwintesencja glupiego humoru hiszpanskiego, gdzie Benny Hill to szczyty finezji. Trylogia fryzjerska jest niezla analiza stanu spoleczenstwa, ale chwilami jest tak absurdalna, ze meczy. To tyle nudzenia z Iberii na dzis, haha.

    OdpowiedzUsuń
  2. no właśnie nie rozumiem tych wszystkich zachwytów... No ale cóż - o gustach innych nie będę się wypowiadał, ale mam prawo do własnych opinii :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie zmierzyłam się z tym autorem, dlatego nie będe się szerzej wypowiadać.

    OdpowiedzUsuń