Od premiery upłynęło już ponad 10 lat, ale jest ponownie szansa by zobaczyć to na żywo! Świetna sprawa, bo wiele musicali po intensywnym graniu, znika na dobre (przynajmniej u nas - to zbyt drogie spektakle). A "Jeździec burzy" jest wart zobaczenia na żywo jak mało który. Nawet nie ze względu na jakąś super oprawę sceniczną, bo ta jest skromna; nawet nie względu na choreografię, bo ta też nie powala (malutki ten zespolik taneczny). Siłą tego spektaklu jest muzyka. Grana na żywo przez zespół Romualda Kunikowskiego i to daje taką energię, że ciarki przechodzą. Największe brawa należą się muzykom. Zaraz po nich, albo na równi z nimi, zasługuje na nie grający Jima Morrisona Marcin Rychcik. To już nawet nie jest kwestia podobieństwa fizycznego, ale ma świetny głos i przeżywa tą muzykę tak, że ją czujemy całym ciałem. Warto też wspomnień iż wszystkie teksty są przetłumaczone na polski (maczał w tym palce Krzysztof Jaryczewski) co jeszcze mocniej łączy różne sceny i piosenki. Choćby ze względu na te trzy aspekty tego spektaklu - warto się wybrać na Targówek.
Na widowni równie dużo osób starszych, pamiętających tamte lata, jak i młodzieży. Ciekawe komu podoba się bardziej - młodzi na pewno reagują bardziej żywiołowo, zdarza się, że nawet wskakując na scenę podczas bisów. Trochę prowokuje do tego pomysł na rozwiązanie wielu scen - zamieniamy się w widownię koncertów, najpierw w małych klubikach, a potem już w wielkich halach widowiskowych. Muzyki tu jest mnóstwo, w większości znane numery, ale teraz z polskimi tekstami mogą jakby wybrzmieć na nowo. A pomiędzy tymi kawałkami fajnie rozłożona opowieść o drodze do sławy, o samotności, niezrozumieniu, poszukiwaniu wizji i prawd spoza naszej świadomości, miłości i cierpieniu, popularności i pustce, której nie potrafi się wypełnić. Alkohol, narkotyki, dzieci-kwiaty, wojna, swoboda obyczajowa... To wszystko tu jest i raz wybrzmiewa mocniej, raz słabiej. Chwilami staje się nieodłącznym elementem kapitalnej muzyki (np. trochę mało smaczny koncert Vana Morrisona) i ma być odbierane przez nas jako coś fajnego, a zaraz potem widzimy całą degrengoladę jaka z tego wynika.
Historia wyreżyserowana przez Arkadiusza Jakubika (a tak, i żeby jeszcze śmieszniej sekwencje video, którymi przeplatany jest spektakl robił Smarzowski) skupiona jest na Jimie i jego relacjach z przyjacielem, z którym zakładał zespół, czyli Manzarkiem, oraz ukochaną Pam, od której odchodzi i znów pragnie wracać. Nie widać praktycznie (poza sceną, na której grają) pozostałych członków grupy i trudno wskazać poza tą trójką jakieś ciekawe postacie. No, może jeszcze Nico, ale jej kawałki wokalne nie mają tej energii jak te wykonywane przez Rychcika. Warhol, Ed Sullivan są przerysowani, a menager, czyli Jac Holzman jakiś płaski. Proste dialogi i bardziej rozbudowane monologi Jima Morrisona, powolne osuwanie się w autodestrukcję, w mrok - to niby nie jest nic nowego, odkrywczego do pokazania, ale w połączeniu z tą muzyką i tekstami, robi prawie piorunujące wrażenie.
Całość jak na musical może jest dość skromna, ale dzięki kapitalnej muzyce na żywo i charyzmatycznemu odtwórcy roli głównej, wszelkie niedociągnięcia idą w zapomnienie.
Spróbujcie sami: www.teatr-rampa.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz