Strony

środa, 8 października 2014

Fahrenheit 451, czyli czym byłaby ludzkość bez książek?


Gdy jesteśmy pod wrażeniem jakiejś lektury, trudno potem skonfrontować nasze wyobrażenia, emocje, przemyślenia, z tym jak ktoś inny ją odebrał i stworzył własną wizję. Ekranizacje mają to do siebie, że trudno tam pokazać całe bogactwo i złożoność powieści. Chcąc, nie chcąc, zawsze pojawia się też problem nakładów i możliwości pokazania wszystkiego tak, by sprostało naszym fantazjom. Szczególnie to trudne w przypadku wizji przyszłości, a przecież Fahrenheit 451, do takich właśnie należy. Co z tego, że niewiele tu "nowoczesności" - trzeba jakoś jednak odnieść się do faktu, że ma to być dość odległa przyszłość. Mam więc spory problem z tą ekranizacją. Niby oddaje ducha, ale coś jednak mam wrażenie, że umyka, że pokazane jest zbyt szybko, zbyt łatwo i przez to trudniej uchwycić te wszystkie niuanse tego świata. Przecież to nie jest jedynie dramat, romans, ale przede wszystkim antyutopia (a może raczej dystopia?). Równie ważne jak to co dzieje się z bohaterem, jest to co widzi wokół siebie, np. zachowania żony, sąsiadów, powolne otwieranie oczu na otaczającą rzeczywistość.  
O książce pisałem tutaj i powtarzam: zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Film niestety nie ma takiej siły oddziaływania. Zwłaszcza, że trochę "trącą myszką" pewne obrazki, które w latach 60-tych były dla widza naturalne.

Zaskoczeniem dla mnie była osoba reżysera. Po obejrzeniu już chyba 5 lub 6 filmów Francois Truffaut, miałem wrażenie, że wciąż opowiada tą samą historię. Tu stara się trzymać głównej linii fabuły książki i nie zapędza się na szczęście w obyczajowe scenki (choć chwilami w głównym bohaterze można dostrzec to samo pęknięcie, to samo zagubienie, co w innych jego obrazach).

Jak to streścić jak najkrócej? Oto świat, w którym władza do zera stara się ograniczyć możliwość samodzielnego myślenia obywateli - wszystko: od rozrywki, przez informacje, aż po regulowanie przykrych uczuć, jest pod kontrolą państwa. Obywatel ma być szczęśliwy i posłuszny, a więc najlepiej żeby nie myślał. Powoli ograniczano więc dostęp do "złych wiadomości" lub bardziej wymagających treści, eliminowano wszystko co sprawiało, że obywatel chciał zadawać pytania lub pogłębiać wiedzę. Od cenzury i powolnej likwidacji prasy, doszło do etapu gdy zakazane są po prostu książki. Straż pożarna nie musi już gasić pożarów (bo podobno wszystkie domy są bezpieczne), a zajmuje się poszukiwaniem niepokornych obywateli, którzy ośmielają się jeszcze czytać i ukrywać literaturę. Zadaniem strażaków jest odnalezienie i spalenie wszystkich tego typu niepotrzebnych druków. Główny bohater - Montag, jest jednym z nich. I do czasu nie ma żadnych wątpliwości co do słuszności tego co robi...

Jak wspomniałem na początku - czegoś mi troszkę tu brakuje. Może to kwestia trochę sztywnego aktorstwa, może zbytniego uproszczenia i przyspieszania fabuły. No i fakt, że rzecz ma dotyczyć przyszłości, a tu prawie nic na to nie wskazuje. Ponieważ rzecz była kręcona w połowie lat 60-tych, nie ma tu fajerwerków, ani rozbudowanych wizji (zamiast ekranów na całe ściany, są jedynie nieduże płaskie telewizory, wozy straży przypominają te przedwojenne i są mało futurystyczne, domy, anteny i cała tła jest jakby żywcem z roku 1965). Jedyny fajny pomysł to kolejka rozwożąca ludzi (ale z dziwnie chałupniczymi zejściami), bo już latający policjanci raczej bawią niż przerażają.
Da się obejrzeć, ale arcydzieło to jednak nie jest.   



2 komentarze:

  1. Lubię ten film, książki nie czytałem. Widziałem dawno, jednak pamiętam że całość była taka... surowa. Przez to strasznie niepokojąca. Gładkie ściany, czerń i biel, puste ulice.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to ciekawe spostrzeżenie, sterylność domu, miasteczka rzeczywiście była uderzająca. A książkę polecam gorąco!

      Usuń