Kolejna lekka propozycja teatralna. Wreszcie udało się "upolować" Szelmostwa Skapena, z którymi Teatr Montownia (podobnie jak z innymi spektaklami) krąży po różnych scenach. Tych czterech wariatów lubimy z żoną już od dawna, więc to pewnie i tak nie koniec spotkań z nimi - może jeszcze w tym roku Trzej muszkieterowie, Kubuś Fatalista albo Wąsy?
Trudno to co robią nazwać teatrem klasycznym, bo ta ekipa czego by się nie dotknęła, pewnie i tak by przerobiła to po swojemu. Tym razem tekst Moliera (i w tłumaczeniu Tadeusza Żeleńskiego Boya), panowie uczynili podstawą do zabawy formą - komedia dell'arte w ich wykonaniu to zawrotne tempo i kapitalne przejścia między różnymi postaciami (jak zwykle bowiem grają tylko we czwórkę, a postaci jest przynajmniej kilkanaście).
Bawi więc nie tylko tekst, humor tam zawarty, dialogi między postaciami, ich przerysowanie różnych cech,
ale zachwyt przede wszystkim budzi to w jaki sposób można nad tym szaleństwem zapanować i się w tym nie pogubić, jak można szybko przejść od jednej postaci do drugiej. Niby w dekoracjach mamy jedynie kufer i parawan, z rekwizytów jedynie jakieś nakrycia głowy i szpady, a mimo wszystko pomysłowość wykorzystania tego robi duże wrażenie. Gest, słowo, giętkość ciała (a tak! niesamowita!), szybkość w prowadzeniu akcji i podrzucania kolejnych gagów - to wszystko udowadnia, że nawet z wydawałoby się mało skomplikowanych historii scenicznych, można wydobyć iskrę.
Zachwyca warsztat i sprawność całej czwórki, autentycznie bawi prezentowana przez nich zwariowana wersja wydarzeń, a do mnie po raz kolejny (podobnie jak przy Kwartecie) powraca pytanie o misję i sens aktorstwa. Molier ze swoją trupą chciał bawić i uczyć, dziś pewnie te teksty mało kogo mogą już nauczyć czegokolwiek, ale dzięki dobremu wykonaniu, mam wrażenie że wciąż mogą rozbudzać miłość do teatru. Być może w kimś rozbudzi się pragnienie by samemu spróbować swoich sił na scenie, by iść w tym kierunku, ale równie ważne jest, by nie dać sobie wmówić że teatr ma jedynie dołować, męczyć klasyką albo złożonymi wizjami, które rozumie jedynie reżyser. Teatr ma również bawić i rozbudzać wyobraźnię. W takim wykonaniu to strzał w dziesiątkę.
PS Jak zwykle panowie szarżują, ale o ile nie zaskoczyło mnie to w wykonaniu Rutkowskiego i Perchucia, to tym razem szczególnie podobali mi się Adam Krawczuk i Maciej Wierzbicki.
Niestety w sieci nie znalazłem żadnych fragmentów video. Tym razem więc mogę jedynie zachęcić Was byście sami wybrali się na Montownię.
Nie jestem zagorzałą wielbicielką zabawy formą dla samej zabawy. Jest jeden wyjątek - w wykonaniu Montowni to jest majstersztyk. Dekoracje, rekwizyty? Po co? Podstawowym narzędziem aktora jest jego ciało. Monterzy opanowali do perfekcji sztukę posługiwania się nim. Widz otrzymuje anioła, którego jedynym niebiańskim atrybutem są ... błękitne deszczułki przytroczone do pleców. Żadnych anielskich chórów, białych chmurek, oka w trójkącie. Błękitne listewki i już. Reszta wynika z tego, co wydarza się na scenie. A właściwie nie wydarza a eksploduje!
OdpowiedzUsuńUwielbiałam ten zawrót głowy, z jakim wychodziłam po każdym monterskim przedstawieniu. Dzięki Rober, że mi ich przypomniałeś :)
nawet nie wiesz jak się cieszę, że ktoś odszukuje takie stare notki, że one wciąż żyją i mogą kogoś inspirować. Ja niedługo idę na Calineczkę, więc kolejne spotkanie z Montownią wkrótce :) A niedawno miałem okazję zachwycać się grą jednego z nich w "Nagiej Pradze". Uwielbiam ich!
Usuń