Trzecia notka w ciągu ostatnich dni z wątkiem homoseksualnym. Ale to nie tak, że próbuję coś udowodnić, ot po prostu się uzbierało. Faktem jest, że już kiedyś byłem wyzywany od homofobów, tu i na filmwebie za swoje notki poświęcone obrazom z taką tematyką, ale cóż: nie mam zamiaru za wszelką cenę udowadniać światu, że nie jestem słoniem. Mam swoje przekonania i nie wszystko akceptuję, nie wszystko mi się podoba, ale też staram się nazywać te rzeczy po imieniu, a nie rzucać kamieniami. Czy prawo do własnego zdania jest już zakazane?
Trochę trudno pisać i dyskutować na te tematy z kilku powodów:
- środowiska konserwatywne podkreślają, że takich filmów jest coraz więcej, wiele z nich zniekształca rzeczywistość, wyolbrzymia pewne rzeczy i odbierają to jako "propagandę" - każdy wiec obraz góry jest przez nich skreślany (swoją drogą faktem jest, że promowanych i dobrych filmów o "normalnych rodzinach" jest jak na lekarstwo);
- środowiska liberalne podkreślają, że mniejszość się budzi i mówi głośno o swoich potrzebach, zacierają ręce przy każdym obrazie (jak by nie był) bo ich zdaniem "obala ciemnotę i walczy z uprzedzeniami, a jak masz jakieś zastrzeżenia do filmu to oczywiście jesteś głupi, zacofany, nietolerancyjny itd. Ma się podobać i już. Ba - jeżeli film ma dostać nagrody i pochwały to nawet zalecone jest by opowiadał o homoseksualistach (wtedy ma większe szanse).
Bądź tu człowieku mądry. Ja nie zależnie od tego czy film opowiada o homoseksualistach, o duchownych, o policjantach czy złodziejach, chce po prostu zanotować czy mi się podobał czy nie. Co mnie drażniło, a co się podobało. I przechodząc wreszcie do "Samotnego mężczyzny" wiecie co Wam powiem?
Podobało mi się. I to nawet bardzo.
Na pewno trzeba mieć na ten film nastrój, jego klimat jest tak specyficzny, że wiele osób wystawia na filmwebie jedynki stwierdzając że to nudy. Ale gdy masz czas obejrzeć go w spokoju i bez pośpiechu, możesz bez trudu dostrzec w nim wiele uroku. Świetne zdjęcia, spowolniona, refleksyjna i przepełniona światłem każda chwila, pozwala nie tylko oglądać, ale wczuć się w emocje głównego bohatera.
George Falconer jest profesorem akademickim, bogatym, troszkę pedantycznym mężczyzną w średnim wieku. Tak naprawdę niewiele o nim wiemy, śledzimy go tylko przez jeden dzień, ale jak w mało którym obrazie czułem, że dobrze go rozumiem. Niedawno stracił swoją wielką miłość - swego ukochanego, który zginął w wypadku. I George stwierdza, że jego życie jest puste, nic już go nie cieszy, w niczym nie widzi sensu. Po co trwać gdy nie masz dla kogo żyć? Wciąż żyje wspomnieniami, obrazami z przeszłości, a na naszych oczach powoli przygotowuje się do popełnienia samobójstwa. Tyle, że odebrać sobie życie jak się okazuje nie jest tak wcale tak łatwo. Spotyka się ze swą byłą żoną (Julianne Moore), młodziutkim studentem, który wyczuł w nim podobnego do siebie (w latach 60-tych pewnie nie było łatwo o coming-out w pewnych środowiskach), na krótką chwilę wychodzi ze swej skorupy i depresji, na jedno mgnienie znów poczuje radość życia. Tyle że już innego, bo bez tego, który był jego ukochanym, z którym by chciał tą radość dzielić.
Na pewno trzeba mieć na ten film nastrój, jego klimat jest tak specyficzny, że wiele osób wystawia na filmwebie jedynki stwierdzając że to nudy. Ale gdy masz czas obejrzeć go w spokoju i bez pośpiechu, możesz bez trudu dostrzec w nim wiele uroku. Świetne zdjęcia, spowolniona, refleksyjna i przepełniona światłem każda chwila, pozwala nie tylko oglądać, ale wczuć się w emocje głównego bohatera.
George Falconer jest profesorem akademickim, bogatym, troszkę pedantycznym mężczyzną w średnim wieku. Tak naprawdę niewiele o nim wiemy, śledzimy go tylko przez jeden dzień, ale jak w mało którym obrazie czułem, że dobrze go rozumiem. Niedawno stracił swoją wielką miłość - swego ukochanego, który zginął w wypadku. I George stwierdza, że jego życie jest puste, nic już go nie cieszy, w niczym nie widzi sensu. Po co trwać gdy nie masz dla kogo żyć? Wciąż żyje wspomnieniami, obrazami z przeszłości, a na naszych oczach powoli przygotowuje się do popełnienia samobójstwa. Tyle, że odebrać sobie życie jak się okazuje nie jest tak wcale tak łatwo. Spotyka się ze swą byłą żoną (Julianne Moore), młodziutkim studentem, który wyczuł w nim podobnego do siebie (w latach 60-tych pewnie nie było łatwo o coming-out w pewnych środowiskach), na krótką chwilę wychodzi ze swej skorupy i depresji, na jedno mgnienie znów poczuje radość życia. Tyle że już innego, bo bez tego, który był jego ukochanym, z którym by chciał tą radość dzielić.
Nie ma tu tego co zwykle tak drażni czy śmieszy w filmach o gejach - przerysowań, zniewieściałości, epatowania golizną, strojami czy wyuzdaniem. Ten film przełamuje ten schemat i choćby dlatego warto go zobaczyć. To przecież nie są tylko i wyłącznie ludzie zmieniający partnerów jak rękawiczki i biegający na parady. Świetna, wyciszona ale jakże wyrazista rola Colina Firtha pokazuje nam realnego człowieka, z emocjami, które możemy dobrze zrozumieć. Współczuć.
Chyba tylko w jednym momencie - kilku zdań na uczelni w wykładzie do studentów - pojawia się wątek tego co to znaczy być homoseksualistą w społeczeństwie, które tego nie akceptuje i nie rozumie. Być niewidzialnym. Udawać. Dlatego też w pełni mógł żyć jedynie w domu i u boku kogoś kto go akceptował bez reszty. Nie zastąpią tego nowe związki, przygodny seks, oznaczałaby w pewien sposób zdradę nie tylko tamtego, ale i siebie samego.
Chyba tylko w jednym momencie - kilku zdań na uczelni w wykładzie do studentów - pojawia się wątek tego co to znaczy być homoseksualistą w społeczeństwie, które tego nie akceptuje i nie rozumie. Być niewidzialnym. Udawać. Dlatego też w pełni mógł żyć jedynie w domu i u boku kogoś kto go akceptował bez reszty. Nie zastąpią tego nowe związki, przygodny seks, oznaczałaby w pewien sposób zdradę nie tylko tamtego, ale i siebie samego.
Film zrobił projektant mody Tom Ford i trochę czuje się chyba dzięki temu zupełnie inną wrażliwość na detale. To co pozostaje ci w głowie po seansie to głównie zdjęcia, operowanie światłem, ujęcia twarzy, czy rąk, wystylizowane i uchwycone na mgnienie oka sceny. I muzyka Abla Korzeniowskiego.
Tu nie ma krzyku i agresywności z jaką często kojarzą mi się wątki homoseksualne w kinie. Jest ogromna wrażliwość, subtelność i nawet męskie pośladki nie powinny specjalnie nikogo bulwersować.
Świetny film, widziałam go kiedyś.
OdpowiedzUsuńO, tak. Główny bohater jest gentlemanem i cały film jest właśnie taki..dżentelmeński. Piękny od strony wizualnej i bez nachalności przekazu. Lubię takie filmy o miłości, nie ma dla mnie znaczenia czy jest to miłość homo - czy heteroseksualna (zatem i Tajemnica Brokeback Mountain, i Filadelfia, i Milk bardzo mi się podobały). Jeśli bohater jest interesujący, to wszystko się klei. Ale racja, nie znoszę nachalnej golizny. Nigdzie. Nawet okładek pisemek dla panów, które spozierają na mnie zza szyb każdego kiosku.
OdpowiedzUsuńno właśnie, ta nachalność czasem psuje cały urok, stąd naprawdę przy Nimfomance mam spory kłopot jaką ocenę wystawić temu obrazowi
UsuńJeśli faktycznie film dopracowany i nieprzerysowany to warto zobaczyć. Coraz mniej takich filmów powstaje, a jeśli już są to niewiele osób o nich słyszało.
OdpowiedzUsuń