piątek, 24 lipca 2020

Czarny deszcz, czyli Amerykanie kontra yakuza

Przez najbliższe dwa dni czeka Was milczenie na blogu, więc dziś może dwie notki. Powoli porządkuję zaległe szkice, ale z przykrością stwierdzam, że o niektórych filmach już nie napiszę, bo słabo je pamiętam po iluś miesiącach. Mój błąd - skoro nie napisałem od razu.
Ale dzisiejszy wpis o starociu za lat 80 daje mi okazję do jeszcze jednej informacji (o ile jeszcze do Was nie dotarła). JustWatch uruchomiło polską wersję serwisu! O ile lubicie szukać rzeczy po rekomendacjach wcześniej oglądanych filmów to tu macie dodatkową frajdę - informację na temat gdzie możecie legalnie coś obejrzeć! Baza rzeczywiście robi wrażenie, więc pewnie przyda się niejednemu maniakowi filmowemu.

A dziś na Notatniku dwóch gigantów. Michael Douglas i Ridley Scott. Rok 1989 i produkcja trochę zapomniana, wciąż dająca jednak sporo frajdy. Taka mieszanka Brudnego Harry'ego i wyobrażeń Amerykanów o Japonii. Zanim dotarła do nas moda na kino gangsterskie z Azji, już próbowano opowiadać historię o przestępcach budzących grozę większą niż mafia sycylijska. Tyle, że z amerykańskiego punktu widzenia. Poza tym, że Azjaci są sztywni, mało skłonni do współpracy, trudni do zrozumienia ze swoimi przyzwyczajeniami i zasadami, to i mniej skuteczni - w końcu ktoś musi im udowodnić, że nie ma czegoś takiego jak "nie da się". I to prawie w pojedynkę.
 

Może upraszczam, ale można odnieść trochę takie wrażenie. Nick Conklin (Douglas) jest nie tylko w centrum uwagi, wścieka się na ograniczenia, poucza i co najważniejsze skutecznie działa - mimo, że w Japonii jest obcy. U siebie nie zawsze przejmuje się prawem, potrafi przymknąć na nie oko, ale gdy ktoś nadepnie mu na odcisk... Złapał przecież faceta, który na jego oczach zamordował dwie osoby, a tu nagle pod wpływem ambasady okazuje się, że trzeba go oddać Japończykom. Nie dość, że potem gość mu się urywa, to jeszcze morduje jego partnera (Andy Garcia). Teraz to już na pewno nie odpuści, choćby zabrali mu broń i kazali spieprzać z powrotem do kraju.
Gdyby tak rozbudować jeszcze rolę miejscowych, żeby nie byli tak płascy, dodać głębi tej historii, to mógłby być film, który ma status kultowego. A tak... Douglas w formie. Ale Scott robił lepsze filmy.  Zdjęcia i muzyka nadal jednak tworzą fajną kompozycję. Kiedyś jednak nawet kino rozrywkowe starano się jednak robić z artystycznym zacięciem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz